niedziela, 31 grudnia 2006

Z ostatniej chwili... a może na ostatnią chwilę?

Przed kilkoma minutami kolega polecił mi trzy interesujące zespoły:

Rabbit Junk (całkiem niezła jakość, jak na YouTube):



Bastards United, podpierając swoją sugestię tym oto klipem (do zassania stąd):



Trzecią równie interesującą bandą są The Shizit (można ich zassać na licencji Creative Commons stąd):



Cóż mogę rzecz, koledze należą się gorące podziękowania za objawienie mi tych zespołów (już złożone). Kiedy myślałam, że w hardkorze wszystko już zostało powiedziane, pojawiają się w moim życiu BU i The Shizit. Mam czego słuchać w Sylwestra.

Aha, no i wszystkim nie w temacie polecam dla poszerzenia horyzontów DTrashRecords. Mnóstwo interesującej muzy do ściągnięcia na legalu. Tak samo sprawda się ma z polskim DHC ...no co? Dziwna muzyka? A życie nie bywa dziwne przez większość czasu?

piątek, 29 grudnia 2006

Grudniowa Masa Krytyczna

Jak w każdy ostatni piątek miesiąca, ulicami miasta stołecznego przejechała masa krytyczna. Sporą frekwencją, jak na grudzień, pruliśmy po asfaltach i po bruku. Poniżej kilka zdjęć, nie z prucia właściwego coprawda, ale z przygotowań do oraz świętowania po.

Proszę o wybaczenie za nieostrość tudzież rozmazania, stawiam pierwsze kroki w fotografowaniu.



Jedna czwarta grudniowego Zjazdu Planetarnego.












Ania - przynajmniej odblaski wyszły ostro.













Ojciec Dyrektor.













Najpiękniejszy rower w mieście. Nie widać tego niestety na zdjęciu, ale rower ma z przodu namalowaną na biało różę; na błotniku na łańcuch również. Rower moich snów...










A zwą go Ogr Xun Vix.













Niespodziankowy postój na rynku Starego Miasta. Wyobraźmy sobie kółeczka wokół syrenki w lipcu...












Prawie widać jak rowery górą. Prawie robi wielką różnicę!


























Bo ci masowicze to tacy ruchliwi są!














Gorąca latynoska krew. Wybacz, nie mogłam się oprzeć.














Było tak, jak zawsze, czyli gdzieś pomiędzy całkiem nieźle a fenomenalnie - zależy kto ocenia.

środa, 27 grudnia 2006

Świeżość według Leader Price


Taaak... mój brat pracował dwa dni przy inwentaryzacji [czyt. przekładanie towarów za 5,05zł za godzinę] w LP, i trochę się naoglądał. Część z tego raczył opowiedzieć mi, a to, co zapamiętałam, raczę spisać tutaj, mniej więcej ładnie i prawie składnie.

W sumie to pamiętam bardzo mało. Pierwszą rzeczą jest przebijanie dat ważności. Byłam nawet całkiem niedawno w LP i brat pokazywał mi, że niektóre z dat są ścieralne, zwyczajnie za pomocą palca (czego nie omieszkał mi brat zademonstrować). Wprawiło mnie to w stan irytacji, ten sam, kiedy okazuje się, że najgłupszy student w twojej grupie dostaje lepszą ocenę z kolosa od ciebie. W każdym razie, mechanizm jest taki: zbliża się koniec daty ważności -> ścieru, ścieru, dato ważności żegnaj -> druku, druku, nowa dato witaj.

Po zakończeniiu inwentaryzacji brat przez dwa tygodnie nie mógł patrzeć na makarony w domu. Jeść również nie mógł. Makaronów. Okazało się, że im, w tym Leader Price, makarony... pleśnieją. Tak. Makarony. W zamkniętych paczkach. Makarony. Makarony! Brr!

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie warunków, w jakich muszą być trzymane zapieczętowane opakowania z makaronem, aby spleśnieć. Ani jak długo muszą być przetrzymywane. Ciekawe, ile razy przebijano na nich datę ważności?

Zrobiliśmy sobie spacer po LP, oglądając kartony z mlekiem, i na własne oczy zobaczyłam to, o czym mój brat mi opowiadał - zbiorcze kartony na mleko były tu i ówdzie pokryte zieloną pleśnią. Brat widział to w ostrzejszej, bo zielonomlecznej, wersji.

Cóż, będę musiała znaleźć alternatywne źródło taniego tofu. Ach, życie...

_____
PS. Przepraszam za brak konkluzji, za brak jakichś złośliwości, jakiejś ciętej riposty, czy dowcipu na rozładowanie atmosfery. Polityka supermarketów dawno już przekroczyła moje zdolności pojmowania.

czwartek, 30 listopada 2006

Stan wojenny - przeżyjmy to raz jeszcze!

A wszystko dzięki ministrowi Giertychowi oraz ministrowi Ziobro, którzy w godzinie policyjnej rodem z PRLu odkryli lekarstwo na wszystkie problemy wychowawcze. Cóż, Nobel dla nich. Zanim jednk to się stanie...

...Wyobraźmy sobie taką sytuację: matka samotnie wychowująca swojego jedynego syna źle się czuje. Posyła więc do apteki synka z poleceniem kupna takich a takich lekarstw, a że jest już noc i zwykłe apteki są pozamykane, trzeba znaleźć najbliższą dyżurującą aptekę, która wcale blisko być nie musi. W trakcie poszukiwań synka zatrzymuje policja. Oczywiście, nie uwierzą mu, że szuka apteki bo mamusia zachorowała. Na pewno włóczy się w poszukiwaniu starszych babć, które mógłby obrabować, nastolatek, które mógłby zgwałcić albo ścian, które mógłby pomazać. Odprowadzają go do domu, jeżeli ma przy sobie jakiś dowód tożsamości. W skrajnej wersji dzieciak może skończyć w izbie dziecka, jeżeli funkcjonariusze uznają, że robi ihc w balona. Źlke czująca się matka otwiera drzwi myśląc, że synek wrócił z lekarstwami, zamiast tego jednak synek pojawia się w towarzystwie funkcjonariuszy... I tak dalej...

Halo? Czy myśmy już absolutnie zwariowali? Wg TNS OBOP na dzień dzisiejszy 80% społeczeństwa jest za wprowadzeniem godziny policyjnej dla młodzieży. Co dalej? Bo naprawdę, nie ma co się łudzić, że to coś poskutkuje. Czy ktoś naprawdę wierzy, że młodzi ludzie, których stopniowo pozbawia się praw obywatelskich, będą z tego powodu zadowoleni i zaczną się lepiej zachowywać? Może jeszcze z wdzięczności?

Należałoby raczej zadać pytanie, czy faktycznie ta dzisiejsza młodzież to naprawdę "hordy agresywnych nastolatków, włóczących się po osiedlach"*. Mój brat chodzi do klasy maturalnej i czuję się oburzona tym, że on, jego znajomi oraz moi młodsi koledzy z praskiej grupy rowerowej zostają określani w ten sposób. Mieszkam na Pradze i zaprawdę, powiadam wam, z żadną z takich hord przyjemności styczności nie miałam. Przyjemność ta nie spotkała mnie również podczas wcześniejszyh etapów mojej edukacji.

To żałosne, jak politycy żerują na emocjach społeczeństwa. Oliwy do ognia dorzucają też niestety media, które w problemach młodzieży odkryły kopalnię nowych tematów. To wcale nie tak, że kiedyś młodzież zachowywała się inaczej i że była nieskazitelnie czysta. Kiedyś po prostu nie było wszędobyslkich mediów, kamer i aparatów cyfrowych, zdolnych zarejestrować i puścić w eter wszystko co się pod obiektywy nawinie. Również nieprawdą jest, że zjawisko się w jakiś sposób nasiliło - jest po prostu lepiej wyeksponowane, ponieważ wszystkie środki masowego przekazu żerują na chodliwym temacie.

Równocześnie narzeka się w mediach na niską frekwencję wyborczą. Szczerze wątpię, by "demokratyczne" ograniczanie praw jakiejś grupie miało ją zachęcić do udziału w takiej "demokracji". Nazwanie tego demokracją w ogóle, nawet w cudzysłowie, jest już sporym semantycznych nadużyciem.

Nie uważam mimo wszystko, że sytuacja w szkołach jest w porządku i że nie potrzeba zmian. Agresywne zachowanie zarówno ze strony uczniów jak i nauczycieli istnieje, chociaż nie przybiera wszędzie tak dramatycznych form, jak niektórzy zdają się głosić, i jest sytuacją smutną. Jest to jednak problem o wiele bardziej złożony i arbitralne stosowanie drakońskich metod nic tutaj nie polepszy, a może tylko zaszkodzić.


* określenie dziennikarza (!) pracującego w onet.pl . Ja bym takiego zwolniła z marszu, brak obiektywizmu kłóci się z etyką dziennikarską. To już nawet nie jest brak obiektywizmu, to ubliżanie. Onet zniża się do poziomu Faktu.

środa, 29 listopada 2006

Bo gdy zgasną światła...

Jakiś czas temu lewa strona Warszawy została postawiona w trudnej sytuacji. Bardzo trudnej. Tragiczej wręcz. Och!

Ale od początku.

Siedzę w piątek wczesnym popołudniem na ostatnich zajęciach, niebo zaczyna delikatnie szarzeć, salę wypełnia szum kartek i świetlówek. Szare komórki usilnie maskują nic-nie-robienie-w-oczekiwaniu-na-koniec-zajęć. Nagle robi się zupełnie cicho. I ciemno.

Umarłam?

W całym instutycie zgasły światła i automaty Nescafe. Apokalipsa. Wszystkie zajęcia zostają odwołane; podobno w całej Warszawie... nie ma... prądu. Odkąd skończyłam 15 lat zawsze chciałam to zobaczyć. Warszawę pozbawioną prądu. Najchętniej pod wieczór, ale popołudnie też wydało mi się zadowalające, z braku laku*.

Wąską zaciemnioną klatką schodową udaję się na parter. Jest absolutnie cicho - dopiero gdy świetlówki przestają szumieć dochodzi do mnie, jak głośno było wcześniej. Na zewnątrz, tuż przed pl.3 Krzyży, nie ma nic odbiegającego od normy, mimo to czuć coś w powietrzu. Coś jak aromat przedświątecznej atmosfery, ale bez prezentów i przecen; bez promocji i kolejek w supermarketach po horyzont. No super po prostu.

Zmierzam pod Smyka, bo tam umówiłam się ze znajomym. Na rondzie De Gaulle'a masakra - światła nie działają, policjanci próbują opanować sytuację. Zastanawiam się, jak źle musi być w tym momencie pod Rotundą. Wszystkie mijane po drodze sklepy zamknięte: bez prądu nie ma drzwi automatycznych, kas fiskalnych, a co najważniejsze - bramek wykrywających to okropne, bezbożne, złodziejskie plugastwo.

Myślę sobie: umarłam i poszłam do raju. Poważnie.

Pół obsługi Empik Junior stoi przed wejściem i pali papierosa. Ochroniarze nie wpuszczają ludzi do sklepów. Nie ma płynącej z nieba muzyki. Tramwaje stoją. Mijamy z kolegą ludzi rozmawiających o możliwym zamachu terrorystycznym. Obydwoje uśmiechamy się do siebie. W przejściu podziemnym absolutnie ciemno. Żałuję, że nie widziałam ciemności pod Dworcem Centralnym... to dopiero musiało być coś! Cóż, może następnym razem.

To naprawdę fantastyczne uczucie było. Nie mogłam przez kwadrans dodzwonić się do taty z pytaniem, czy na Pradze też nie ma prądu. Szkoda, że trwało to tak krótko, i po dwóch godzinach wszsytko zaczęło wracać do normy.

Tak, wiem, wszystkie te komplikacje, straty, oczywiście, giełda pewnie ucierpiała, a jakie korki się porobiły, o matko boska, prawie jak koniec świata. Mimo to można było zauważyć, że ludzie jakoś zwolnili. Po co się spieszyć do Arkadii skoro i tak nas tam nie wpuszczą? Po co się denerwować czekając na autobus skoro można iść do domu na piechotę?

Nie twierdzę, że da się żyć bez prądu. Ale raz na jakiś czas przydałoby się Warszawiakom takie ożeźwienie. Kto jak kto, ja miałam humor przedni do końca tygodnia. Mój rower też.


* he-he... ekhm.

sobota, 25 listopada 2006

Zieleniecka

Ktoś tu strasznie i okropnie skłamał, wprowadzając cała opinię publiczną w błąd! To wcale nie jest prawdą, że remontująca Zieleniecką firma Strabag (czy jak im tam) zapomniała o rowerzystach. Przecież jest jak byk po obu stronach jezdni pas dla rowerzystów. Dla wszystkich niedowiarków poniżej zdjęcie:


I żeby nie było, jechalam nim i się da jechać. No... w pewnym sensie... z prawym pedałem u góry, żeby nie zawadzić o krawężnik... i bez pedałowania oczywiście... ale się da!

środa, 8 listopada 2006

...

Leżał tam na chodniku wcale nie wygłądał jakby coś mu się stało po prostu leżał jakby spał jakby usnął był taki spokojny mój pies ma taki sam wyraz twarzy jak śpi był przechylony na bok nie miał skręconego karku widać że nie dopadł go żaden pies zresztą kto widział psy pod Rotundą może jakieś dziecko albo stara wredna baba porozsypywało jakąś truciznę ale przecież gołębie wcale głupie nie są parę dni temu mój pies znalazł na podwórku rozszarpanego gołębia tego to może kot złapał na parterze mieszka sąsiadka która odkąd pamiętam cały rok gołębie dokarmia a pies wywęszył go tam w okolicy ale czy koty podwórkowe jadają gołębie zresztą może on po prostu umarł z wyczerpania czy głodu taki był spokojny jakby usnął czemu nikt nie zwrócił na niego uwagi czemu ludzie przechodzą obok niego jak obok jakiegoś pijaka przejść udać że nie widzę i zapomnieć przecież tak nie można tak absolutnie nie można czemu ludzie muszą tak czemu ktoś go wrzuci do śmietnika albo jakieś dzieciaki będą go tykać badylami przecież to martwy gołąb tylko martwy gołąb aż martwy gołąb zostawcie go już taki niewinny główkę ma tak przechyloną jak mój pies kiedy śpi i skrzydełko jedno na wpół rozchylone tylko stałam i patrzyłam jakby wzrok mógł ożywiać czemu wzrok nie może ożywiać

sobota, 4 listopada 2006

Sprostowanie.

No bo to nie tak, że nic nie robię i leżę do góry brzuchem. Co to to nie. Jakoś tak nie mogę się do niczego zebrać. Mam tyle pomysłów ale wszystko zżera codzienna rutyna. A jak już mam czas tak jak teraz to nie mogę się zdecydować, co mam ruszyć, i tak myślenie zżera wszystkie przejawy ekspresji mniej lub bardziej artystycznej.

W ogóle to nie wiem co mam tutaj napisać. No i jakoś się tak zbyt osobiście zrobiło. To źle wróży.

Hmm... Dwa tygodnie temu jak pedałowałam sobie radośnie północną stroną mostu Świętokrzyskiego zobaczyłam Korwina Mikke. Stał na moście (na szczęście jego nie na ścieżce rowerowej) i robił sobie zdjęcia wspólnie z ręką na sercu. Nie obiło mi się o uszy by kandydował na prezydenta stolicy, ale cóż, o kandydaturze Wierzejskiego dowiedziałam się pół roku po fakcie.

Kandyduje czy nie, Korwin to buc. Mam z nim na pieńku i zapamiętajcie moje słowa, on się kiedyś zadławi tym swoim wąsikiem.

No i wyglądał na tym moście tak żałośnie, że przez pół drogi do domu śmiałam się od ucha do ucha.

Dobranoc.

czwartek, 20 lipca 2006

Hot-dog po ukraińsku.

Ta potrawa nie jest taka, jaka jest, ponieważ jestem biedna i nie stać mnie na parówki. Ta potrawa jest taka, jaka jest, bo tak ma być!

Kolejność wykonywania czynności:

Najpierw proponuję pójść do sklepu po zakupy, będziemy potrzebować:
* bagietkę (ew. bułkę wrocławską, bułek do hotdogó nie polecam bo syfiaste są)
* pomidorka
* cebulkę
* pieczarek garść
* marchewki
* przyprawy oraz oczywiście keczup i musztardę
* jeżeli nie macie w domu garnka to proponuje go kupić. Poważnie mówię. Najlepiej od razu dwa.

Gdy wrócimy, możemy zrobić sobie herbatkę/nalać soczku i się zrelaksować, tak dla zaostrzenia apetytu. Potem bierzemy się ostro do roboty: marcheweczki trzeba wyszorować, obrać i wrzucić do posolonej wody (ok. jedna łyża sotłowa, płaska) i wstawić na około pół godziny na całkiem pokaźny palnik - marchew wolno się gotuje a my jesteśmy już głodni!

W tym czasie zamiast leniuchowania proponuję umyć i poszatkować resztę warzyw i pieczarki oraz pokroić bagietkę. Jeżeli surowe pieczarki wydają wam się dziwne, to bardzo mi przykro, ja surowe pieczarki uwielbiam. Smażone zresztą też.

Marchew należy ugotować wedle uznania: ja lubie bardziej miękką, ktoś może preferować tylko lekko obgotowaną. Ważne, żeby była ciepła i bardziej miękka niż twarda.

Rozkrojoną bagietkę smarujemy musztardą, na to kładziemy pokrojone dodatki, posypujemy solą i innymi przyprawami wedle uznania, na wierzch wkładamy marchewkę i polewamy keczupem.

Palce lizać!

piątek, 7 lipca 2006

Postmodernizm.

Nie czytam spamu. No... na zdrowy rozsądek: po co miałabym czytać spam? Viagra, powiększenia penisa czy zostanie milionerem w kwadrans jakoś mnie nie interesują.

Mam kilka kont pocztowych i spam zawitał do wszystkich poza służbowym. Cóż, do niedawna. Siedzę sobie w pracy dwa dni temu, klikam w Thunderbird na Pobierz, i tu JEBUT! Spam. Byłam tak tym zaskoczona, bo w przypadku służbowej poczty przestrzegam jak głupia tych wszystkich antyspamowych zasad, że aż otworzyłam...

Może to zboczenie spowodowane uwielbieniem żywionym dla Charlesa Bernsteina, że w ogóle uznałam to za poezję, ale dla mnie to jeden z piękniejszych wierszy, jakie miałam okazję przeczytać ostatnio...

includes intense Bliss.

stolen Nicks car.
well. fighting walk rebuild
Some deny
alba.mod alba.open alba.size albatross
suck. Hm. Japanese
Childrens
held Enron collapse reacts death
Memory Unit HAL
rant.diet rant.dom rant.ew
Rights
much thats perfect about
GBA PSP Forums Features
Great White
Full
LINK Officials Alleged Terrorism Plot
Georgia
Armstrong
Clinch Fist finger Victory
trailer
Hillary Who Pressing
Sinclair Spectrum
San Jose.Well correct. threegoal
tomorrow. eternally
Forum gt
Eating Italy
Film Festival tennis convicted
buried Hills Annie Palmer
Sabers now just for LIMITED TIME ONLY Or pickup
monkeys mood math
Office Computing Caffeine
Over Abandoned Jewish Rocket TOP
MacVicar diplomacy bearing fruit.

piątek, 23 czerwca 2006

Zwiedzanie tunelu średnicowego

Znajoma przesłała mi bodajże w czwartek na gg linka z informacją, że Stowarzyszenie Sympatyków Komunikacji Szynowej organizuje całkiem nietypową wycieczkę:

SSKS wraz z PKP PLK S.A. uprzejmie zapraszają na wyjątkową wycieczkę techniczno-dokumentacyjną do wspólnego poznawania Tunelu Średnicowego w Warszawie jeszcze przed jego remontem i głeboką modernizacją. Jest to jedyna okazja zobaczenia tej niezwkłej budowli inżynieryjnej.

Mój zapał wzmacniała ta sama koleżanka, przyznam się, że nieźle mnie na wycieczkę nakręciła. Z drugiej strony, zgasił mnie mój tata, informując mnie, że po pierwsze: śmierdzi tam niemiłosiernie, a po drugie, że tam hordy bezdomnych nocują. Nie udało się mu jednak zgasić mojego zapału i o 22.00 razem z moim rowerem wyłoniliśmy się z klatki schodowej na spotkanie z (he he, mniej więcej) przeznaczeniem.

Dzięki uprzejmości bodajże Zielonych, którzy swoją siedzibę mają na Nowogrodzkiej, kilka osób miało możliwość zostawić na ich podwórku rowery. I dobrze, bo co to za ekstremalna wycieczka, jeżeli jedzie się na nią autobusem?* Poznałam ponadto kilka sympatycznych, przemiłych i bardzo interesujących osób na tej Nowogrodzkiej i kurcze, cieszy mnie to.

Zdziwiłam się niemiłosiernie około północy, gdyż spodziewałam się góra trzydziestu, ale nie dwustu osób. Zdziwiłam się po raz drugi, gdyż spodziewałam się jakiejś przyzwoitości w punktualności. Zapomniałam jednak, że to w końcu Koleje Państwowe... opóźnienie sięgało około pół godziny. ** Kiedy w końcu wyruszyliśmy, co mądrzejsi poczekali, aż wszystkie krówki*** pójdą przodem. Na końcu wycieczki, za tymi wszystkimi paniami w klapeczkach (oj były takie, były - ja wzięłam glany na zmianę i dobrze zrobiłam), panował niesamowity klimat. Czuliśmy się, jakby w wycieczce naprawdę wzięło udział około trzydziestu osób.

Nie wiem, jak inni, ale ja czułam się prawie jak jakiś odkrywca! Ach, te strzykawki, ach, te butelki po Balsamie Pomorskim! Ach, ten pył! Te poluzowane płyty! Te dziury! To graffiti!

Uważam, że to mimo wszystko sympatyczny gest ze strony kolejnictwa polskiego. Dla mnie wycieczka była niezłą frajdą. Poznawanie różnych oblicz Warszawy od kuchni, jej mniejszych i większych sekretów to czynność niezwykle wciągająca. Tym bardziej, że zabójczych hord bezdomnych, którymi straszył mnie tata, nie było; smród natomiast okazał się być zwykłym pyłem.

Zdjęcia to drażliwy temat. Specjalnie na tą okazję skombinowałam aparat od znajomego (wielkie dzięki, że też sobie na prywatę pozwolę). Niestety, ignorantem w temacie cyfrówek jestem, i większość zdjęc to po prostu różne odcienie czerni. Wrzucam te, które wyglądają. Nie mam na myśli: wyglądają dobrze, tylko: wyglądają w ogóle.




Reklama dźwignią handlu, jak mawiają starzy górale...



Cóż, ta marka nie potrzebuje już reklamy.



Ani ta...



Gdzieś na tym zdjęciu jest strzykawka. Nagroda dla znalazcy.



Dworzec Śródmieście. Nie, tam w nocy też jest jasno, to aparat kłamie.



Koniec podróży.



Wyjście z podziemia. To zdjęcie mi się udało. W pewnym sensie.

Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć, jak naprawdę wyglądała ta wycieczka, to zapraszam na www.zielak.on.aster.pl lub www.kladek.za.pl (za jakiś czas powinny się zdjęcia pojawić, w sensie wierzę w to, że się pojawią).

No to cóż, do następnego razu.

* Odpowiedź: żadna.
** Mogę dramatyzować, jak każda baba.
*** To taki słabo skonstruowany eufemizm na "bydło".

środa, 21 czerwca 2006

Co chodzi po głowie studentowi anglistyki pod koniec sesji letniej.

Pamiętacie liceum? To były piękne czasy. Ci młodzi, piękni chłop... E, nie o tym miałam. Ach, te referaty z geografii żywcem zrzynane z Internetu, nagradzane oceną bardzo dobrą albo nawet celującą. To cudowne ograniczanie uczniowskiej inicjatywy i pomysłowości. To dławienie w zarodku wszelkich dyskusji podczas lekcji.

Piekne czasy...

A tak na poważnie, to zrobili nam w liceum straszną krzywdę. Nie mówię tu o obowiązkowym wuefie czy lekcjach P.O., tylko o podejściu nauczycieli do wspomnianych wcześniej referatów, nie tylko geograficznych. Jest gorąco, powiem więc krótko: w liceum nauczyli nas plagiatować. I mieć przy tym wszystko, poza wyrzutami sumienia.

Studia to ten drugi biegun. Przekonałam się o tym podczas sesji, kiedy miałam do napisania całkiem sporo pokaźnych prac semestralnych. Zabawne, że w liceum nikt nas nie nauczył, a na studiach wymagają od nas już z samego początku (chyba wrodzonej, bo skąd indziej mielibyśmy ją mieć?) znajomości tworzenia bibliografii, zasad cytowania, parafrazowania, cuda niewidy.

Nie wiem, czy na innych kierunkach tak jest, ale u mnie istnieje wśród wykładowców plagiatofobia. Poważnie. Ja rozumiem, że kradzież własności intelektualnej jest zła, też by mi było przykro, gdyby ktoś wykorzystywał moje rewolucyjne pomysły i przebłyski intelektu (jakże rzadkie...), podpisywał się pod nimi i dostawał piątki. Z drugiej jednak strony, dochodzi do sytuacji zgoła absurdalnych. W zeszłym roku znajomy napisał rewelacyjną pracę. Prowadząca była tak przekonana o ograniczonych możliwościach intelektualnych studentów, że całą, podkreślam, CAŁĄ jego pracę (ze 4 strony) wklepała zdanie po zdaniu do gogli.

Po co?

Była święcie przekonana, że to plagiat. "Praca za dobra na studenta". Dziękuję bardzo, z tych studentów - być może - wyrosną doktoranci, pani profesor też kiedyś studentką była... I tak uważam, że miał chłopak szczęście. Bo poza plagiatem umyślnym istnieje również (werble!) plagiat nieumyślny*.

Jeżeli np. interpretujesz wiersz, to jak wiadomo, istnieje skończona liczba interpretacji, nawet, jeżeli mówimy o poezji Gertrudy Stein**. Skoro ta liczba jest skończona, to ktoś już na pewno wcześniej wpadł na podobny pomysł. Prawdopodobnie jest też krytykiem literackim. Ergo, na pewno napisał/a jakieś wielki pompatyczny papier na ten temat. Gdyby pani prowadząca wpadła na taką pracę, nie pomogłyby tłumaczenia studenta, że pisał sam. Nikt by mu nie uwierzył, bo jest przecież tlyko studentem. Jak można zaufać komuś bez tytułu, bez chociażby marnego mgr prezd nazwiskiem?

Naszym zasranym obowiązkiem jest wyszukiwanie, czy ktoś już wcześniej na nasz pomysł nie wpadł. Do skutku. Powiedziano mi to na zajęciach, podpierając się stwierdzeniem: "proszę państwa, jest to praca naukowa, bibliografia musi być".

Bibliografio, mój święty Graalu.

Według mnie ma to negatywny wpływ na studenta. Oczywiście, zwolennicy podpierają się wymogami "naukowości" pracy oraz rozwinięciem w studentach umiejętności wyszukiwania. Tak, żebym póżniej sprawniej oferty na pośredniaku wertowała. Chodzi o to, że zamiast koncentrować się na stworzeniu chociażby spójnej interpretacji dzieła literackiego, koncentruję się na pamięciówce konwencji tworzenia bibliografii. Stresuję się tym, czy na pewno dobrze opisałam źródło, bo jeżeli nie, to mi nie przyjmą pracy (i witaj wrześniowa poprawko).

I na koniec: ogranicza się w ten sposób moje kreatywne myślenie. Zamiast propagować tworzenie prac samodzielnie propaguje się budowanie tychże na zasadzie łączenia ze sobą cudzych myśli, oczywiście z bibliografią na półtorej strony. Zaiste, praca warta wtedy jest o wiele więcej.

I co wyszło z mojego pitolenia? To, że w liceum mieli plagiaty w głębokim poważaniu, a na studiach mają na tym punkcie manię. Zasada złotego środka woła o pomstę do nieba.

Musiałam sobie ponarzekać.

* Karany tak samo, jak ten z premedytacją.
** Zapewniam, te interpretacje da się policzyć! Ja to kiedyś udowodnię!

sobota, 17 czerwca 2006

Nowopowstały Komitet Ochrony Nosówek szuka lokalu do wynajęcia.

Oglądam ci ja sobie kilka dni temu Szkło Kontaktowe na tvn24. Do redakcji dodzwoniła się pani Ludmiła - polonistka - i radosnym głosem oznajmiła wszystkim oglądającym przerażającą nowinę: Za 30 lat nosówki wyginą.

Z początku odezwał się we mnie duch socjalistycznego uniwersalizmu: nareszcie koniec z dyskryminacją! Om i em przestaną się wstydzić bycia om i em, bo nie będzie już ą i ę, które będą się mogły z nich naśmiewać! Sielankę, jak to z sielanką bywa, przerwała mi jednak najpiękniejsza i najsilniejsza część mojego charakteru, to jest moje wrodzone, długo pielęgnowane poczucie złośliwości, które w końcu doprowadziło mnie do rpzerażających wniosków.

Co się stanie z takim Giertychem i jego "paniom premier Zytom Giloskom"? Ano, przestanie śmieszyć. Nikomu już nie będzie wolno wytykać nikomu innemu, że za słabo korzysta z możliwości wokalnych, jakie daje nos, lub że nieładnie czy niedokładnie pewne dźwięki uwypukla. Nikomu już nie będzie wolno naśmiewać się z defektów mowy i naleciałości. Życie zszarzeje.

Wszyscy staniemy się tacy sami! Nikt już nie pogratuluje pani Senyszyn piĘknego zaokrĄglania. Nikt już nie będzie w stanie po mowie delikwenta określić, czy wychował się on w mieście, miasteczku, czy może w jakieś zabitej dechami wiosce.

Zrobiło mi się smutno. Poważnie. Pani Ludmiło, przez panią najbliższe 30 lat mojego życia upłynie pod znakiem koszmarów. Za 30 lat - jak Bakunin pozwoli - będę być może mamcią z widokami na babcię. Będę mogła swoim dzieciom/wnukom jedynie opowiadać o tej fantastycznej przeszłości, kiedy to Polska Polską była i tak pięknie można było się z językiem identyfikować i swoją inność manifestować (lub się jej wstydzić, point taken, że tak angielskim zaszpanuje).

Mogę się tylko modlić do Krishny, że przez cały ten czas uda mi się nie zapomnieć o ą i ę. Od dzisiaj to moje ulubione literki w alfabecie. Mam zamiar je starannie i regularnie pielęgnować. Nie chcę być taka, jak wszyscy! Nie przejdzie mi przez gardło "Prosze usionść"!

Przeraża mnie jeszcze jedna rzecz, a mianowicie to, że na nosówkowy skandal zupełnie nie reaguje i zbywa go milczeniem czołowy polonista, żelazny rycerz mowy polskiej, pan Miodek! Milczenie Miodka można wytłumaczyć tylko na jeden sposób: ktoś dał mu w łapę. Nie chciałabym dać temu wiary. Bo kto mógłby to zrobić? Koła gospodyń wiejskich takich budżetów nie mają, a Lepper jest niemożliwie dumny z każdego aspektu swojej osobowości. Może Miodek po prostu nie zauważył?

No co... każdemu może się zdarzyć wpadka...

Panie Miodek, niech mnie pan usłyszy, apeluję do pana! Niech pan coś zrobi do cholery! Ja nie chcęęę...

piątek, 16 czerwca 2006

And by bunnies I mean stupid people*

Bez zbędnych komentarzy. proszę państwa...


------
I am ninja, he is ninja, she is ninja too!
I am ninja, we are ninja,
And I believe that you are ninja too.
------

Idę wygrzebać z szafy swoje czarne wdzianko.

---------
* Odcinek nr 16, "How to kill a ninja".

środa, 14 czerwca 2006

Ja też potrafię myśleć.

Piwo i ja to starzy, dobrzy przyjaciele. Piszę "dobrzy", ale nie oznacza to, że nierozłączni. Kiedyś żyliśmy bez siebie półtora roku i było nam całkiem dobrze, ale pewnego wieczora pojawiła się wódka i mnie na powrót do piwa niecnie namówiła.

Pamiętam, jak było mi wstyd, że uległam, że dałam się namówić. Skoro pożegnaliśmy się ze sobą, po co było zaczynać od nowa? Tym bardziej, że z tego często same problemy, i nic dobrego nigdy nie wynikło. Po jakimś czasie jednak zmieniłam zdanie i wszystko wróciło do sytuacji sprezd dwóch lat. Cóż, podręcznikowy przykład toksycznego związku.

Z drugiej jednak strony, żeby tak nie psioczyć... Piwo było przy mnie, kiedy było mi smutno, potrafiło pocieszyć mnie w jakiś sobie tylko znany sposób. Nie będę kłamać, było całkiem fajnie, szczególnie, kiedy przyprowadzało kolegów.

Ostatnio jednak tak sobie rozmyślałam. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale kilka tygodni temu zasiałam w sobie ziarno niepokoju. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem naszego - mojego i piwa - związku. Zrozumiałam, że czuję się ograniczana przez to samo piwo, które zarazem dawało mi pewne poczucie względnego bezpieczeństwa. Nagle olśniło mnie, że powinnam z tym zerwać.

Co mi po tej namiastce spokoju czy odprężenia? Uśmierzam niepokoje dzięki piwu, zamiast spróbować znaleźć ich źródło. Walczę ze skutkami, ignorując przyczyny. Prawie jak Don Kichot czy inny Tytus i Romek.

Bez sensu tak się ograniczać. Do tego doszły jeszcze przemyślenia nad ogólną funkcją piwa w społeczeństwie (tak mnie wzięło na głebokie...).

"Idziemy na piwo?". W dzisiejszym świecie nie picie alkoholu oznacza w wersji radykalnej wykluczenie ze społeczeństwa. Spokojnie, nie mówię tutaj o cofnięciu prawa do głosowania. Po prostu kiedy wszyscy idą do pubu "na piwo", bo uważają to za wielką rozrywkę, co ma zrobić ktoś, dla kogo jest to rozrywka wątpliwa?

To kompletnie bez sensu, że ludzie uważają piwo za jakiś cel sam w sobie czy środek do osiągnięcia jakiegoś innego celu, mam na myśli to, że uważają picie piwa za świetną rozrywkę. Na zdrowy rozsądek, gdyby spojrzeć na nas z boku, to po prostu idiotyczne. Przecież poznawać innych ludzi i zżywać się z nimi można w o wiele lepszy sposób. Pójście na spacer może się wydać nudne, ale na pewno jest ciekawsze i zdrowsze od kilkugodzinnego trzymania dupy w jednej pozycji i wlewania w siebie kalorii mobilizujących pęcherz, tym bardziej, jeżeli jest to połączone z wdychaniem nikotyny i jej setki dobrych przyjaciół - substancji smolistych. Odpada poza tym problem przekrzykiwania muzyki i innych ludzi (koniec z tymi wsyzstkimi nieporozumieniami!).

Może i ostro pojechałam z tym idiotyzmem i głupotą... Jeżeli ktoś woli kisić się w pubie, to nie będę go zatrzymywać; nie stracę też nagle dla tej osoby szacunku z powodu zmiany swoich poglądów. Daleka jestem od moralizowania.

Chociażby dlatego, że jestem demonem konsekwencji i nie wiem, jak to wszystko wyjdzie w praniu. Nie robie sobie żadnych postanowień. Streściłam po prostu swoje przemyślenia. Pożyjemy, zobaczymy.

Acha, a na wódkę za tamten przekręt jestem śmiertelnie obrażona.

wtorek, 13 czerwca 2006

No to wrzuciłam

Fotki z KFC, Warszawa, 12 czerwca anno domini 2006. Z różnych źródeł.












Skan z "Dziennika" z 13 czerwca. Wygląda groźnie.

Tak sobie nieśmiale myślę...

Ano o tym, jak bardzo nasze życie może zmienić błahostka. Do wczoraj uważałam swój żywot za średnio ekscytujący, ale tak się złożyło, że wczoraj poznałam Jodi.

Jodi to kobieta po 40stce, Australijka mieszkająca we Francji i pracująca w Wielkiej Brytanii. Jest aktywistką PETA i jeździ po Europie z dwoma zestawami żółtego bikini i dwuosobową klatką, model "złóż sam w 15 sekund". Nie, Jodi nie pała się wątpliwą rozpustą, prowadzi akcję bojkotu KFC.

Nie chce mi się pisać o tym, jak wyszły wczorajsze pikiety - rozmawiałam o tym z wieloma osobami i, szczerze mówiąc, relacjonowanie tego po raz kolejny mi nie robi. No, może za czas jakiś, jak nie będę miała innych pomysłów. W każdym razie zdarłam sobie gardło, a jak już dostanę w łapki, to wrzucę zdjęcia. Fenomenalne.

Obracając się w środowisku, w jakim się obracam, mam okazję poznawać naprawdę sporo osób. Kilka miesięcy temu był to Tony Wardle, współzałożyciel Vivy! w Wielkiej Brytanii, przy okazji znany publicysta. Przyjechał do Polski m.in. w sprawie kampanii na rzecz fok kanadyjskich. Wywarł na mnie ogromne wrażenie, wygadany i bardzo inteligentny facet, do tego dowcipny. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że majestatyczny. Chociaż brzmi to i wygląda trochę dziwnie, to najlepiej, wydaje mi się, odzwierciedla jego klimat... No, może adekwatniej powiedzieć, że majestat z fantastycznym poczuciem humoru.

W porównaniu z nim, Jodi jawi się jako osoba bardziej przy ziemi, ale za to z większą charyzmą. Bardzo miłym gestem z jej storny było zaproszenie wszystkich aktywistów na obiad i osobiste podziękowanie każdemu za udział w akcji. Pozytywna energia i optymizm to coś, co się u nas niestety rzadko zdarza. Zamiast narzekań "ale mało osób przyszło", "mają nas w dupie" słyszeliśmy "fantastycznie nam wyszło", "prasa nas kochała", "jesteście super". Od razu słychać, że z polską mentalnością Jodi nie miała nic wspólnego.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że takie spotkania - niby jedne z wielu - pomimo, że krótkie, potrafią naładować człowieka najfantastyczniejszą energią. Te kilka godzin spędzone z Jodi pozwoliło mi nauczyć się naprawdę wiele. Jestem w stanie spojrzeć na pewne sprawy z innej strony. Wiem, co mogę zmienić, by lepiej mobilizować do działania. Moje życie wydaje się mieć trochę więcej sensu, niż przedwczoraj.

Zobaczymy, na jak długo.

niedziela, 11 czerwca 2006

Dni Woli 2006, czyli lans pełną gębą.

W ten weekend odbywały się Dni Woli. Nie wiem, po raz który, nie wiem też, z jakiej okazji, w każdym razie weekend miałam pełen wrażeń. Gwoździem programu było odtworzenie starego Kercelaka, na skwerze Sybiraków, który znajduje się przed kościołem baptystów na rogu Żelaznej i Chłodnej.

Kercelak to nie istniejący już, bo przedwojenny jeszcze bazar, oryginalnie umiejscowiony wzdłuż ul. Okopowej. Zacytuję nawet Gazetę Domową: Profesor Bronisław Wieczorkiewicz w artykule "Folklor i gwara Woli" stwierdził, iż najpełniejszy obraz życia przedmieścia Warszawy można było wyśledzić na Kercelaku. Z biegiem lat ogromny plac targowy stał się miejscem sprzedaży najróżniejszych przedmiotów. (...) Na zewnątrz targowisko nie różniło się od innych tego rodzaju. W straganach, budkach, z koszów lub od "naręczniaków" można było nabyć wszystko, w sposób najzwyczajniejszy, byle po długich targach. Jakość towarów nie była najlepsza, bowiem tu sprzedawała i kupowała przysłowiowa bieda z nędzą. Kercelak charakteryzował się niepowtarzalną barwnością, a to dzięki różnorodności przedmiotów handlu, osobliwości handlowania i przedziwnych postaci trudniących się tą profesją, a także dzięki językowi. Nikogo nie raziły wiązanki ani łacina. Język używany na Kercelaku czerpał słownictwo z gwar środowiskowych: złodziejskiej, więziennej i innych, rozciągał się też na całą Wolę, nadając mowie cechę swoistych odmian.

Odnowienie Kercelaka to ciekawe przedsięwzięcie. Przecież, logicznie rzecz biorąc, takie targowisko to: wspieranie handlu lokalnego, integrowanie się lokalnych społeczności, krzewienie kultury d.i.y., czyli wszystko to, co alterglobaliści lubią najbardziej. Tym bardziej szkoda, że targowisko wznowiono tylko na jeden weekend, oraz że w praniu wyszło to co najmniej nie tak.

Pomijam fakt, że impreza była beznadziejnie rozreklamowana, w efekcie czego przestrzeń przeznaczona na handel świeciła pustkami. Nie będę również rozwodzić się nad wiatrem, który ciągle wszystko zwiewał. Przeraziło mnie troszkę to, co się na imprezie pojawiło.

Cóż, jak tak teraz sobię myślę, to Fundacja Viva i Stowarzyszenie Pomocy Królikom pasowały tam jak pięść do nosa, ale w przypadku obrońców zwierząt powinno się myśleć trochę innymi kategoriami, chodzi wszakże o PR i o poprawę świata i wyzwolenie różowych pluszaków. Taa... W każdym razie, o ironio, pierwszego dnia wybraliśmy sobie niefortunnie miejsce tuż obok grilla i przez bite 8 godzin śmierdziało nie tylko palonym trupem, ale i paliwem do grilla o zapachu psiej kupy. Wiecie, tak jak są odświeżacze do samochodów o zapachu lasu czy cytrynki, tak paliwa do grilla również są perfumowane. Akurat panu, który w sobotę grill obsługiwał, ten zapach najbardziej przypadł do gustu. Cóż, mamy kapitalizm, jemu wolno perfumować się psią kupą, nam wolno narzekać.

Były takie tuzy jak Sante czy Avon, to akurat z jednej strony sympatyczne, gdyż żywię do tych firm pozytywne uczucia, ale z drugiej strony nijak się to ma do lokalnego handlu. Był IRN BRU - tak, ten od cycków Dody - ze swoim mega profesjonalnym* stoiskiem i paniami w białych tiszertach.

Były też zwykłe stoiska z rzeczami, które można dostać w całej Warszawie, takie wabiki na turystów: biżuteria, wata cukrowa, obwarzanki i inne takie. Jeśli natomiast chodzi o niemiłe ciekawostki, to poniżej kilka zdjęć.**

* Ironia.
** Jak mi się już zechce je wrzucić.