piątek, 23 czerwca 2006

Zwiedzanie tunelu średnicowego

Znajoma przesłała mi bodajże w czwartek na gg linka z informacją, że Stowarzyszenie Sympatyków Komunikacji Szynowej organizuje całkiem nietypową wycieczkę:

SSKS wraz z PKP PLK S.A. uprzejmie zapraszają na wyjątkową wycieczkę techniczno-dokumentacyjną do wspólnego poznawania Tunelu Średnicowego w Warszawie jeszcze przed jego remontem i głeboką modernizacją. Jest to jedyna okazja zobaczenia tej niezwkłej budowli inżynieryjnej.

Mój zapał wzmacniała ta sama koleżanka, przyznam się, że nieźle mnie na wycieczkę nakręciła. Z drugiej strony, zgasił mnie mój tata, informując mnie, że po pierwsze: śmierdzi tam niemiłosiernie, a po drugie, że tam hordy bezdomnych nocują. Nie udało się mu jednak zgasić mojego zapału i o 22.00 razem z moim rowerem wyłoniliśmy się z klatki schodowej na spotkanie z (he he, mniej więcej) przeznaczeniem.

Dzięki uprzejmości bodajże Zielonych, którzy swoją siedzibę mają na Nowogrodzkiej, kilka osób miało możliwość zostawić na ich podwórku rowery. I dobrze, bo co to za ekstremalna wycieczka, jeżeli jedzie się na nią autobusem?* Poznałam ponadto kilka sympatycznych, przemiłych i bardzo interesujących osób na tej Nowogrodzkiej i kurcze, cieszy mnie to.

Zdziwiłam się niemiłosiernie około północy, gdyż spodziewałam się góra trzydziestu, ale nie dwustu osób. Zdziwiłam się po raz drugi, gdyż spodziewałam się jakiejś przyzwoitości w punktualności. Zapomniałam jednak, że to w końcu Koleje Państwowe... opóźnienie sięgało około pół godziny. ** Kiedy w końcu wyruszyliśmy, co mądrzejsi poczekali, aż wszystkie krówki*** pójdą przodem. Na końcu wycieczki, za tymi wszystkimi paniami w klapeczkach (oj były takie, były - ja wzięłam glany na zmianę i dobrze zrobiłam), panował niesamowity klimat. Czuliśmy się, jakby w wycieczce naprawdę wzięło udział około trzydziestu osób.

Nie wiem, jak inni, ale ja czułam się prawie jak jakiś odkrywca! Ach, te strzykawki, ach, te butelki po Balsamie Pomorskim! Ach, ten pył! Te poluzowane płyty! Te dziury! To graffiti!

Uważam, że to mimo wszystko sympatyczny gest ze strony kolejnictwa polskiego. Dla mnie wycieczka była niezłą frajdą. Poznawanie różnych oblicz Warszawy od kuchni, jej mniejszych i większych sekretów to czynność niezwykle wciągająca. Tym bardziej, że zabójczych hord bezdomnych, którymi straszył mnie tata, nie było; smród natomiast okazał się być zwykłym pyłem.

Zdjęcia to drażliwy temat. Specjalnie na tą okazję skombinowałam aparat od znajomego (wielkie dzięki, że też sobie na prywatę pozwolę). Niestety, ignorantem w temacie cyfrówek jestem, i większość zdjęc to po prostu różne odcienie czerni. Wrzucam te, które wyglądają. Nie mam na myśli: wyglądają dobrze, tylko: wyglądają w ogóle.




Reklama dźwignią handlu, jak mawiają starzy górale...



Cóż, ta marka nie potrzebuje już reklamy.



Ani ta...



Gdzieś na tym zdjęciu jest strzykawka. Nagroda dla znalazcy.



Dworzec Śródmieście. Nie, tam w nocy też jest jasno, to aparat kłamie.



Koniec podróży.



Wyjście z podziemia. To zdjęcie mi się udało. W pewnym sensie.

Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć, jak naprawdę wyglądała ta wycieczka, to zapraszam na www.zielak.on.aster.pl lub www.kladek.za.pl (za jakiś czas powinny się zdjęcia pojawić, w sensie wierzę w to, że się pojawią).

No to cóż, do następnego razu.

* Odpowiedź: żadna.
** Mogę dramatyzować, jak każda baba.
*** To taki słabo skonstruowany eufemizm na "bydło".

środa, 21 czerwca 2006

Co chodzi po głowie studentowi anglistyki pod koniec sesji letniej.

Pamiętacie liceum? To były piękne czasy. Ci młodzi, piękni chłop... E, nie o tym miałam. Ach, te referaty z geografii żywcem zrzynane z Internetu, nagradzane oceną bardzo dobrą albo nawet celującą. To cudowne ograniczanie uczniowskiej inicjatywy i pomysłowości. To dławienie w zarodku wszelkich dyskusji podczas lekcji.

Piekne czasy...

A tak na poważnie, to zrobili nam w liceum straszną krzywdę. Nie mówię tu o obowiązkowym wuefie czy lekcjach P.O., tylko o podejściu nauczycieli do wspomnianych wcześniej referatów, nie tylko geograficznych. Jest gorąco, powiem więc krótko: w liceum nauczyli nas plagiatować. I mieć przy tym wszystko, poza wyrzutami sumienia.

Studia to ten drugi biegun. Przekonałam się o tym podczas sesji, kiedy miałam do napisania całkiem sporo pokaźnych prac semestralnych. Zabawne, że w liceum nikt nas nie nauczył, a na studiach wymagają od nas już z samego początku (chyba wrodzonej, bo skąd indziej mielibyśmy ją mieć?) znajomości tworzenia bibliografii, zasad cytowania, parafrazowania, cuda niewidy.

Nie wiem, czy na innych kierunkach tak jest, ale u mnie istnieje wśród wykładowców plagiatofobia. Poważnie. Ja rozumiem, że kradzież własności intelektualnej jest zła, też by mi było przykro, gdyby ktoś wykorzystywał moje rewolucyjne pomysły i przebłyski intelektu (jakże rzadkie...), podpisywał się pod nimi i dostawał piątki. Z drugiej jednak strony, dochodzi do sytuacji zgoła absurdalnych. W zeszłym roku znajomy napisał rewelacyjną pracę. Prowadząca była tak przekonana o ograniczonych możliwościach intelektualnych studentów, że całą, podkreślam, CAŁĄ jego pracę (ze 4 strony) wklepała zdanie po zdaniu do gogli.

Po co?

Była święcie przekonana, że to plagiat. "Praca za dobra na studenta". Dziękuję bardzo, z tych studentów - być może - wyrosną doktoranci, pani profesor też kiedyś studentką była... I tak uważam, że miał chłopak szczęście. Bo poza plagiatem umyślnym istnieje również (werble!) plagiat nieumyślny*.

Jeżeli np. interpretujesz wiersz, to jak wiadomo, istnieje skończona liczba interpretacji, nawet, jeżeli mówimy o poezji Gertrudy Stein**. Skoro ta liczba jest skończona, to ktoś już na pewno wcześniej wpadł na podobny pomysł. Prawdopodobnie jest też krytykiem literackim. Ergo, na pewno napisał/a jakieś wielki pompatyczny papier na ten temat. Gdyby pani prowadząca wpadła na taką pracę, nie pomogłyby tłumaczenia studenta, że pisał sam. Nikt by mu nie uwierzył, bo jest przecież tlyko studentem. Jak można zaufać komuś bez tytułu, bez chociażby marnego mgr prezd nazwiskiem?

Naszym zasranym obowiązkiem jest wyszukiwanie, czy ktoś już wcześniej na nasz pomysł nie wpadł. Do skutku. Powiedziano mi to na zajęciach, podpierając się stwierdzeniem: "proszę państwa, jest to praca naukowa, bibliografia musi być".

Bibliografio, mój święty Graalu.

Według mnie ma to negatywny wpływ na studenta. Oczywiście, zwolennicy podpierają się wymogami "naukowości" pracy oraz rozwinięciem w studentach umiejętności wyszukiwania. Tak, żebym póżniej sprawniej oferty na pośredniaku wertowała. Chodzi o to, że zamiast koncentrować się na stworzeniu chociażby spójnej interpretacji dzieła literackiego, koncentruję się na pamięciówce konwencji tworzenia bibliografii. Stresuję się tym, czy na pewno dobrze opisałam źródło, bo jeżeli nie, to mi nie przyjmą pracy (i witaj wrześniowa poprawko).

I na koniec: ogranicza się w ten sposób moje kreatywne myślenie. Zamiast propagować tworzenie prac samodzielnie propaguje się budowanie tychże na zasadzie łączenia ze sobą cudzych myśli, oczywiście z bibliografią na półtorej strony. Zaiste, praca warta wtedy jest o wiele więcej.

I co wyszło z mojego pitolenia? To, że w liceum mieli plagiaty w głębokim poważaniu, a na studiach mają na tym punkcie manię. Zasada złotego środka woła o pomstę do nieba.

Musiałam sobie ponarzekać.

* Karany tak samo, jak ten z premedytacją.
** Zapewniam, te interpretacje da się policzyć! Ja to kiedyś udowodnię!

sobota, 17 czerwca 2006

Nowopowstały Komitet Ochrony Nosówek szuka lokalu do wynajęcia.

Oglądam ci ja sobie kilka dni temu Szkło Kontaktowe na tvn24. Do redakcji dodzwoniła się pani Ludmiła - polonistka - i radosnym głosem oznajmiła wszystkim oglądającym przerażającą nowinę: Za 30 lat nosówki wyginą.

Z początku odezwał się we mnie duch socjalistycznego uniwersalizmu: nareszcie koniec z dyskryminacją! Om i em przestaną się wstydzić bycia om i em, bo nie będzie już ą i ę, które będą się mogły z nich naśmiewać! Sielankę, jak to z sielanką bywa, przerwała mi jednak najpiękniejsza i najsilniejsza część mojego charakteru, to jest moje wrodzone, długo pielęgnowane poczucie złośliwości, które w końcu doprowadziło mnie do rpzerażających wniosków.

Co się stanie z takim Giertychem i jego "paniom premier Zytom Giloskom"? Ano, przestanie śmieszyć. Nikomu już nie będzie wolno wytykać nikomu innemu, że za słabo korzysta z możliwości wokalnych, jakie daje nos, lub że nieładnie czy niedokładnie pewne dźwięki uwypukla. Nikomu już nie będzie wolno naśmiewać się z defektów mowy i naleciałości. Życie zszarzeje.

Wszyscy staniemy się tacy sami! Nikt już nie pogratuluje pani Senyszyn piĘknego zaokrĄglania. Nikt już nie będzie w stanie po mowie delikwenta określić, czy wychował się on w mieście, miasteczku, czy może w jakieś zabitej dechami wiosce.

Zrobiło mi się smutno. Poważnie. Pani Ludmiło, przez panią najbliższe 30 lat mojego życia upłynie pod znakiem koszmarów. Za 30 lat - jak Bakunin pozwoli - będę być może mamcią z widokami na babcię. Będę mogła swoim dzieciom/wnukom jedynie opowiadać o tej fantastycznej przeszłości, kiedy to Polska Polską była i tak pięknie można było się z językiem identyfikować i swoją inność manifestować (lub się jej wstydzić, point taken, że tak angielskim zaszpanuje).

Mogę się tylko modlić do Krishny, że przez cały ten czas uda mi się nie zapomnieć o ą i ę. Od dzisiaj to moje ulubione literki w alfabecie. Mam zamiar je starannie i regularnie pielęgnować. Nie chcę być taka, jak wszyscy! Nie przejdzie mi przez gardło "Prosze usionść"!

Przeraża mnie jeszcze jedna rzecz, a mianowicie to, że na nosówkowy skandal zupełnie nie reaguje i zbywa go milczeniem czołowy polonista, żelazny rycerz mowy polskiej, pan Miodek! Milczenie Miodka można wytłumaczyć tylko na jeden sposób: ktoś dał mu w łapę. Nie chciałabym dać temu wiary. Bo kto mógłby to zrobić? Koła gospodyń wiejskich takich budżetów nie mają, a Lepper jest niemożliwie dumny z każdego aspektu swojej osobowości. Może Miodek po prostu nie zauważył?

No co... każdemu może się zdarzyć wpadka...

Panie Miodek, niech mnie pan usłyszy, apeluję do pana! Niech pan coś zrobi do cholery! Ja nie chcęęę...

piątek, 16 czerwca 2006

And by bunnies I mean stupid people*

Bez zbędnych komentarzy. proszę państwa...


------
I am ninja, he is ninja, she is ninja too!
I am ninja, we are ninja,
And I believe that you are ninja too.
------

Idę wygrzebać z szafy swoje czarne wdzianko.

---------
* Odcinek nr 16, "How to kill a ninja".

środa, 14 czerwca 2006

Ja też potrafię myśleć.

Piwo i ja to starzy, dobrzy przyjaciele. Piszę "dobrzy", ale nie oznacza to, że nierozłączni. Kiedyś żyliśmy bez siebie półtora roku i było nam całkiem dobrze, ale pewnego wieczora pojawiła się wódka i mnie na powrót do piwa niecnie namówiła.

Pamiętam, jak było mi wstyd, że uległam, że dałam się namówić. Skoro pożegnaliśmy się ze sobą, po co było zaczynać od nowa? Tym bardziej, że z tego często same problemy, i nic dobrego nigdy nie wynikło. Po jakimś czasie jednak zmieniłam zdanie i wszystko wróciło do sytuacji sprezd dwóch lat. Cóż, podręcznikowy przykład toksycznego związku.

Z drugiej jednak strony, żeby tak nie psioczyć... Piwo było przy mnie, kiedy było mi smutno, potrafiło pocieszyć mnie w jakiś sobie tylko znany sposób. Nie będę kłamać, było całkiem fajnie, szczególnie, kiedy przyprowadzało kolegów.

Ostatnio jednak tak sobie rozmyślałam. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale kilka tygodni temu zasiałam w sobie ziarno niepokoju. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem naszego - mojego i piwa - związku. Zrozumiałam, że czuję się ograniczana przez to samo piwo, które zarazem dawało mi pewne poczucie względnego bezpieczeństwa. Nagle olśniło mnie, że powinnam z tym zerwać.

Co mi po tej namiastce spokoju czy odprężenia? Uśmierzam niepokoje dzięki piwu, zamiast spróbować znaleźć ich źródło. Walczę ze skutkami, ignorując przyczyny. Prawie jak Don Kichot czy inny Tytus i Romek.

Bez sensu tak się ograniczać. Do tego doszły jeszcze przemyślenia nad ogólną funkcją piwa w społeczeństwie (tak mnie wzięło na głebokie...).

"Idziemy na piwo?". W dzisiejszym świecie nie picie alkoholu oznacza w wersji radykalnej wykluczenie ze społeczeństwa. Spokojnie, nie mówię tutaj o cofnięciu prawa do głosowania. Po prostu kiedy wszyscy idą do pubu "na piwo", bo uważają to za wielką rozrywkę, co ma zrobić ktoś, dla kogo jest to rozrywka wątpliwa?

To kompletnie bez sensu, że ludzie uważają piwo za jakiś cel sam w sobie czy środek do osiągnięcia jakiegoś innego celu, mam na myśli to, że uważają picie piwa za świetną rozrywkę. Na zdrowy rozsądek, gdyby spojrzeć na nas z boku, to po prostu idiotyczne. Przecież poznawać innych ludzi i zżywać się z nimi można w o wiele lepszy sposób. Pójście na spacer może się wydać nudne, ale na pewno jest ciekawsze i zdrowsze od kilkugodzinnego trzymania dupy w jednej pozycji i wlewania w siebie kalorii mobilizujących pęcherz, tym bardziej, jeżeli jest to połączone z wdychaniem nikotyny i jej setki dobrych przyjaciół - substancji smolistych. Odpada poza tym problem przekrzykiwania muzyki i innych ludzi (koniec z tymi wsyzstkimi nieporozumieniami!).

Może i ostro pojechałam z tym idiotyzmem i głupotą... Jeżeli ktoś woli kisić się w pubie, to nie będę go zatrzymywać; nie stracę też nagle dla tej osoby szacunku z powodu zmiany swoich poglądów. Daleka jestem od moralizowania.

Chociażby dlatego, że jestem demonem konsekwencji i nie wiem, jak to wszystko wyjdzie w praniu. Nie robie sobie żadnych postanowień. Streściłam po prostu swoje przemyślenia. Pożyjemy, zobaczymy.

Acha, a na wódkę za tamten przekręt jestem śmiertelnie obrażona.

wtorek, 13 czerwca 2006

No to wrzuciłam

Fotki z KFC, Warszawa, 12 czerwca anno domini 2006. Z różnych źródeł.












Skan z "Dziennika" z 13 czerwca. Wygląda groźnie.

Tak sobie nieśmiale myślę...

Ano o tym, jak bardzo nasze życie może zmienić błahostka. Do wczoraj uważałam swój żywot za średnio ekscytujący, ale tak się złożyło, że wczoraj poznałam Jodi.

Jodi to kobieta po 40stce, Australijka mieszkająca we Francji i pracująca w Wielkiej Brytanii. Jest aktywistką PETA i jeździ po Europie z dwoma zestawami żółtego bikini i dwuosobową klatką, model "złóż sam w 15 sekund". Nie, Jodi nie pała się wątpliwą rozpustą, prowadzi akcję bojkotu KFC.

Nie chce mi się pisać o tym, jak wyszły wczorajsze pikiety - rozmawiałam o tym z wieloma osobami i, szczerze mówiąc, relacjonowanie tego po raz kolejny mi nie robi. No, może za czas jakiś, jak nie będę miała innych pomysłów. W każdym razie zdarłam sobie gardło, a jak już dostanę w łapki, to wrzucę zdjęcia. Fenomenalne.

Obracając się w środowisku, w jakim się obracam, mam okazję poznawać naprawdę sporo osób. Kilka miesięcy temu był to Tony Wardle, współzałożyciel Vivy! w Wielkiej Brytanii, przy okazji znany publicysta. Przyjechał do Polski m.in. w sprawie kampanii na rzecz fok kanadyjskich. Wywarł na mnie ogromne wrażenie, wygadany i bardzo inteligentny facet, do tego dowcipny. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że majestatyczny. Chociaż brzmi to i wygląda trochę dziwnie, to najlepiej, wydaje mi się, odzwierciedla jego klimat... No, może adekwatniej powiedzieć, że majestat z fantastycznym poczuciem humoru.

W porównaniu z nim, Jodi jawi się jako osoba bardziej przy ziemi, ale za to z większą charyzmą. Bardzo miłym gestem z jej storny było zaproszenie wszystkich aktywistów na obiad i osobiste podziękowanie każdemu za udział w akcji. Pozytywna energia i optymizm to coś, co się u nas niestety rzadko zdarza. Zamiast narzekań "ale mało osób przyszło", "mają nas w dupie" słyszeliśmy "fantastycznie nam wyszło", "prasa nas kochała", "jesteście super". Od razu słychać, że z polską mentalnością Jodi nie miała nic wspólnego.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że takie spotkania - niby jedne z wielu - pomimo, że krótkie, potrafią naładować człowieka najfantastyczniejszą energią. Te kilka godzin spędzone z Jodi pozwoliło mi nauczyć się naprawdę wiele. Jestem w stanie spojrzeć na pewne sprawy z innej strony. Wiem, co mogę zmienić, by lepiej mobilizować do działania. Moje życie wydaje się mieć trochę więcej sensu, niż przedwczoraj.

Zobaczymy, na jak długo.

niedziela, 11 czerwca 2006

Dni Woli 2006, czyli lans pełną gębą.

W ten weekend odbywały się Dni Woli. Nie wiem, po raz który, nie wiem też, z jakiej okazji, w każdym razie weekend miałam pełen wrażeń. Gwoździem programu było odtworzenie starego Kercelaka, na skwerze Sybiraków, który znajduje się przed kościołem baptystów na rogu Żelaznej i Chłodnej.

Kercelak to nie istniejący już, bo przedwojenny jeszcze bazar, oryginalnie umiejscowiony wzdłuż ul. Okopowej. Zacytuję nawet Gazetę Domową: Profesor Bronisław Wieczorkiewicz w artykule "Folklor i gwara Woli" stwierdził, iż najpełniejszy obraz życia przedmieścia Warszawy można było wyśledzić na Kercelaku. Z biegiem lat ogromny plac targowy stał się miejscem sprzedaży najróżniejszych przedmiotów. (...) Na zewnątrz targowisko nie różniło się od innych tego rodzaju. W straganach, budkach, z koszów lub od "naręczniaków" można było nabyć wszystko, w sposób najzwyczajniejszy, byle po długich targach. Jakość towarów nie była najlepsza, bowiem tu sprzedawała i kupowała przysłowiowa bieda z nędzą. Kercelak charakteryzował się niepowtarzalną barwnością, a to dzięki różnorodności przedmiotów handlu, osobliwości handlowania i przedziwnych postaci trudniących się tą profesją, a także dzięki językowi. Nikogo nie raziły wiązanki ani łacina. Język używany na Kercelaku czerpał słownictwo z gwar środowiskowych: złodziejskiej, więziennej i innych, rozciągał się też na całą Wolę, nadając mowie cechę swoistych odmian.

Odnowienie Kercelaka to ciekawe przedsięwzięcie. Przecież, logicznie rzecz biorąc, takie targowisko to: wspieranie handlu lokalnego, integrowanie się lokalnych społeczności, krzewienie kultury d.i.y., czyli wszystko to, co alterglobaliści lubią najbardziej. Tym bardziej szkoda, że targowisko wznowiono tylko na jeden weekend, oraz że w praniu wyszło to co najmniej nie tak.

Pomijam fakt, że impreza była beznadziejnie rozreklamowana, w efekcie czego przestrzeń przeznaczona na handel świeciła pustkami. Nie będę również rozwodzić się nad wiatrem, który ciągle wszystko zwiewał. Przeraziło mnie troszkę to, co się na imprezie pojawiło.

Cóż, jak tak teraz sobię myślę, to Fundacja Viva i Stowarzyszenie Pomocy Królikom pasowały tam jak pięść do nosa, ale w przypadku obrońców zwierząt powinno się myśleć trochę innymi kategoriami, chodzi wszakże o PR i o poprawę świata i wyzwolenie różowych pluszaków. Taa... W każdym razie, o ironio, pierwszego dnia wybraliśmy sobie niefortunnie miejsce tuż obok grilla i przez bite 8 godzin śmierdziało nie tylko palonym trupem, ale i paliwem do grilla o zapachu psiej kupy. Wiecie, tak jak są odświeżacze do samochodów o zapachu lasu czy cytrynki, tak paliwa do grilla również są perfumowane. Akurat panu, który w sobotę grill obsługiwał, ten zapach najbardziej przypadł do gustu. Cóż, mamy kapitalizm, jemu wolno perfumować się psią kupą, nam wolno narzekać.

Były takie tuzy jak Sante czy Avon, to akurat z jednej strony sympatyczne, gdyż żywię do tych firm pozytywne uczucia, ale z drugiej strony nijak się to ma do lokalnego handlu. Był IRN BRU - tak, ten od cycków Dody - ze swoim mega profesjonalnym* stoiskiem i paniami w białych tiszertach.

Były też zwykłe stoiska z rzeczami, które można dostać w całej Warszawie, takie wabiki na turystów: biżuteria, wata cukrowa, obwarzanki i inne takie. Jeśli natomiast chodzi o niemiłe ciekawostki, to poniżej kilka zdjęć.**

* Ironia.
** Jak mi się już zechce je wrzucić.