Piwo i ja to starzy, dobrzy przyjaciele. Piszę "dobrzy", ale nie oznacza to, że nierozłączni. Kiedyś żyliśmy bez siebie półtora roku i było nam całkiem dobrze, ale pewnego wieczora pojawiła się wódka i mnie na powrót do piwa niecnie namówiła.
Pamiętam, jak było mi wstyd, że uległam, że dałam się namówić. Skoro pożegnaliśmy się ze sobą, po co było zaczynać od nowa? Tym bardziej, że z tego często same problemy, i nic dobrego nigdy nie wynikło. Po jakimś czasie jednak zmieniłam zdanie i wszystko wróciło do sytuacji sprezd dwóch lat. Cóż, podręcznikowy przykład toksycznego związku.
Z drugiej jednak strony, żeby tak nie psioczyć... Piwo było przy mnie, kiedy było mi smutno, potrafiło pocieszyć mnie w jakiś sobie tylko znany sposób. Nie będę kłamać, było całkiem fajnie, szczególnie, kiedy przyprowadzało kolegów.
Ostatnio jednak tak sobie rozmyślałam. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale kilka tygodni temu zasiałam w sobie ziarno niepokoju. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem naszego - mojego i piwa - związku. Zrozumiałam, że czuję się ograniczana przez to samo piwo, które zarazem dawało mi pewne poczucie względnego bezpieczeństwa. Nagle olśniło mnie, że powinnam z tym zerwać.
Co mi po tej namiastce spokoju czy odprężenia? Uśmierzam niepokoje dzięki piwu, zamiast spróbować znaleźć ich źródło. Walczę ze skutkami, ignorując przyczyny. Prawie jak Don Kichot czy inny Tytus i Romek.
Bez sensu tak się ograniczać. Do tego doszły jeszcze przemyślenia nad ogólną funkcją piwa w społeczeństwie (tak mnie wzięło na głebokie...).
"Idziemy na piwo?". W dzisiejszym świecie nie picie alkoholu oznacza w wersji radykalnej wykluczenie ze społeczeństwa. Spokojnie, nie mówię tutaj o cofnięciu prawa do głosowania. Po prostu kiedy wszyscy idą do pubu "na piwo", bo uważają to za wielką rozrywkę, co ma zrobić ktoś, dla kogo jest to rozrywka wątpliwa?
To kompletnie bez sensu, że ludzie uważają piwo za jakiś cel sam w sobie czy środek do osiągnięcia jakiegoś innego celu, mam na myśli to, że uważają picie piwa za świetną rozrywkę. Na zdrowy rozsądek, gdyby spojrzeć na nas z boku, to po prostu idiotyczne. Przecież poznawać innych ludzi i zżywać się z nimi można w o wiele lepszy sposób. Pójście na spacer może się wydać nudne, ale na pewno jest ciekawsze i zdrowsze od kilkugodzinnego trzymania dupy w jednej pozycji i wlewania w siebie kalorii mobilizujących pęcherz, tym bardziej, jeżeli jest to połączone z wdychaniem nikotyny i jej setki dobrych przyjaciół - substancji smolistych. Odpada poza tym problem przekrzykiwania muzyki i innych ludzi (koniec z tymi wsyzstkimi nieporozumieniami!).
Może i ostro pojechałam z tym idiotyzmem i głupotą... Jeżeli ktoś woli kisić się w pubie, to nie będę go zatrzymywać; nie stracę też nagle dla tej osoby szacunku z powodu zmiany swoich poglądów. Daleka jestem od moralizowania.
Chociażby dlatego, że jestem demonem konsekwencji i nie wiem, jak to wszystko wyjdzie w praniu. Nie robie sobie żadnych postanowień. Streściłam po prostu swoje przemyślenia. Pożyjemy, zobaczymy.
Acha, a na wódkę za tamten przekręt jestem śmiertelnie obrażona.
Pamiętam, jak było mi wstyd, że uległam, że dałam się namówić. Skoro pożegnaliśmy się ze sobą, po co było zaczynać od nowa? Tym bardziej, że z tego często same problemy, i nic dobrego nigdy nie wynikło. Po jakimś czasie jednak zmieniłam zdanie i wszystko wróciło do sytuacji sprezd dwóch lat. Cóż, podręcznikowy przykład toksycznego związku.
Z drugiej jednak strony, żeby tak nie psioczyć... Piwo było przy mnie, kiedy było mi smutno, potrafiło pocieszyć mnie w jakiś sobie tylko znany sposób. Nie będę kłamać, było całkiem fajnie, szczególnie, kiedy przyprowadzało kolegów.
Ostatnio jednak tak sobie rozmyślałam. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale kilka tygodni temu zasiałam w sobie ziarno niepokoju. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem naszego - mojego i piwa - związku. Zrozumiałam, że czuję się ograniczana przez to samo piwo, które zarazem dawało mi pewne poczucie względnego bezpieczeństwa. Nagle olśniło mnie, że powinnam z tym zerwać.
Co mi po tej namiastce spokoju czy odprężenia? Uśmierzam niepokoje dzięki piwu, zamiast spróbować znaleźć ich źródło. Walczę ze skutkami, ignorując przyczyny. Prawie jak Don Kichot czy inny Tytus i Romek.
Bez sensu tak się ograniczać. Do tego doszły jeszcze przemyślenia nad ogólną funkcją piwa w społeczeństwie (tak mnie wzięło na głebokie...).
"Idziemy na piwo?". W dzisiejszym świecie nie picie alkoholu oznacza w wersji radykalnej wykluczenie ze społeczeństwa. Spokojnie, nie mówię tutaj o cofnięciu prawa do głosowania. Po prostu kiedy wszyscy idą do pubu "na piwo", bo uważają to za wielką rozrywkę, co ma zrobić ktoś, dla kogo jest to rozrywka wątpliwa?
To kompletnie bez sensu, że ludzie uważają piwo za jakiś cel sam w sobie czy środek do osiągnięcia jakiegoś innego celu, mam na myśli to, że uważają picie piwa za świetną rozrywkę. Na zdrowy rozsądek, gdyby spojrzeć na nas z boku, to po prostu idiotyczne. Przecież poznawać innych ludzi i zżywać się z nimi można w o wiele lepszy sposób. Pójście na spacer może się wydać nudne, ale na pewno jest ciekawsze i zdrowsze od kilkugodzinnego trzymania dupy w jednej pozycji i wlewania w siebie kalorii mobilizujących pęcherz, tym bardziej, jeżeli jest to połączone z wdychaniem nikotyny i jej setki dobrych przyjaciół - substancji smolistych. Odpada poza tym problem przekrzykiwania muzyki i innych ludzi (koniec z tymi wsyzstkimi nieporozumieniami!).
Może i ostro pojechałam z tym idiotyzmem i głupotą... Jeżeli ktoś woli kisić się w pubie, to nie będę go zatrzymywać; nie stracę też nagle dla tej osoby szacunku z powodu zmiany swoich poglądów. Daleka jestem od moralizowania.
Chociażby dlatego, że jestem demonem konsekwencji i nie wiem, jak to wszystko wyjdzie w praniu. Nie robie sobie żadnych postanowień. Streściłam po prostu swoje przemyślenia. Pożyjemy, zobaczymy.
Acha, a na wódkę za tamten przekręt jestem śmiertelnie obrażona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz