Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 października 2009

Warszawski festiwal wczesnego wstawania w weekendy plus coś jeszcze.

Kolejne końcówki październikowych tygodni umkną możliwości pasywnego odpoczynku, inaczej leniuchowania. Festiwal Zalewskiego trwa jeszcze dwa tygodnie i na obydwa przypadające wtedy weekendy zaplanowaliśmy demonstracje. Na domiar złego, inny (tym razem dla odmiany wartościowy) festiwal - Warszawski Festiwal Filmowy - również zahacza o te weekendy. I jako że wstęp na filmy przed godziną 10 rano jest o 33% tańszy, a ja mam nadal syndrom studenckiego budżetu (i napięty grafik w tygodniu), to postanowiłam w obydwa najbliższe weekendy zafundować sobie prawdziwe poranki w kinie. Jeszcze nie wiem, ile wyniosę z filmów, w trakcie których najprawdopodobniej zamiast rozkoszować się możliwością obcowania z dobrym kinem będę rozmyślać, czy Zalewski kogoś uderzy za trzy godziny, czy też jednak się powstrzyma. Zobaczymy.

Weekendowe poranki Festiwalu upodobały sobie głównie azjatyckie kino. I bardzo dobrze, bo je lubię; nie na zasadzie bycia ekspertem i umiejętności bezproblemowego przywołania kilku reżyserów i reżyserek, których dzieła potrafię co więcej wymienić w porządku chronologicznym. Lubię po prostu kino nie-Zachodnie i ze spotkań z południowoamerykańską oraz azjatycką kinematografią wiele, we własnym odczuciu przynajmniej, wynoszę.

Jeśli nie zaśpię i nie rozchoruję się po raz wtóry tej jesieni, to obejrzę japońską "Mroczną przystań", mongolskie "Dwa konie Czyngis-chana", reżyserowaną przez Chinkę Xiaolu Guo, nomen-omen, "Chinkę" oraz mniej "egzotyczną", bo algiersko-francuską, "London River". Gdybym miała wybierać, najchętniej z tej czwórki obejrzałabym "Dwa konie...". Miło będzie zobaczyć kraj na przysłowiowym końcu świata, w którym znajomy spędził rok, w wersji bardziej dynamicznej i ożywionej, niż na zdjęciach. Prawie jakby się tam było osobiście, aj?

kadr z filmu "Dwa konie Czyngis-chana"

Postanowiłam nie wgłębiać się we wszystkie filmy festiwalu, na których z powodu chociażby obowiązków wpisanych w umowę o pracę nie mogę się zjawić. Będzie mi tylko szkoda. A tak co z oczu, to z serca!

A z innych ciekawych około-azjatyckich informacji, dziś w Państwowym Muzeum Etnograficznym spotkanie z autorem nowej książki wydanej przez Wydawnictwo Iskry, prof. Mihálym Hoppálem. Rozmowa, prowadzona przez prof. Jerzego Wasilewskiego i Dariusza Bugalskiego dotyczyć będzie książki "Szamani eurazjatyccy". Temat może zaciekawić niejednego domorosłego etnografa i naturystę, a prof. Wasilewski, z którym miałam okazję mieć kiedyś zajęcia z tematyki plemion syberyjskich, to ujmujący gawędziarz, który zakresem wiedzy o obyczajach i wierzeniach ludzi na Syberii i w jej okolicach pewnie nie odstaje od prof. Hoppála. Kto ma czas dziś o 17.30, niech wpada na Kredytową 1 - zapowiada się miły, jesienny wieczór.

czwartek, 26 marca 2009

Ostatnio przeczytałam...


"Ciuciubabka", Jakub Malukow-Danecki.

Jakub M-D., jak można na tylnej okładce książki przeczytać, to bardzo utalentowany facet: współzałożyciel grupy artystycznej Mama-Ost, redaktor kwartalnika literacko-artystycznego "B-I", poeta od ponad 20 lat, do tego wielokrotnie nagradzany.

Niestety, w książce tego nie widzę. "Ciuciubabka" mnie zmęczyła; książka miała być refleksyjno-filozoficzna, i to widać. To, że miała być. Poza tym, główny bohater, Alex Posen, jest irytującym mizoginem, a ja lubię być w stanie znaleźć jakiś punkt zaczepny między sobą a bohaterami książek. Tu nie tylko Alex, ale i wszyscy inni mnie, nie przymierzając, wkurwiali. Przeczytałam do końca po to, aby móc wydać taki a nie inny osąd z czystym sumieniem.

"Uchodźcy z Korei Północnej. Relacje świadków", Juliette Morillot i Dorian Malovic

Dwójka francuskich reporterów, dobrze znająca język koreański, postanawia "dogłębnie zbadać sprawę i oddać głos tym, którzy jako jedyni mają prawo mówić o Pustelniczym Królestwie - Koreańczykom z Północy". Wynik ich śledztwa daleki jest od przekoloryzowanych przekazów medialnych, historii opowiedzianych przez przyzwyczajonych do mediów, "flagowych" uchodźców z Północy. Marillot i Malovic nie pytają rozmówców bezpośrednio o okrucieństwa, których doznali, lecz o ich młodość, marzenia, o rodzinę. Mimo to, tragedia klęski głodu lat dziewięćdziesiątych oraz obozów pracy obecna jest w prawie każdej historii.

Natomiast Korea Południowa nie pokazana jest jako raj dla uchodźców, nie jest przesadnie gloryfikowana. Organizacjom humanitarnym i władzom tego państwa nie udało się otworzyć ich obywateli na przybyszów z Północy. Uchodźcy zawsze będą dla nich tylko i wyłącznie uchodźcami, przybyłymi z kraju, który doprowadził ich praktycznie do zezwierzęcenia (na ten termin Północni Koreańczycy reagują złością - to, że żyją w strachu nie oznacza, że nie potrafią myśleć) - nikim więcej.

Właśnie to bardzo spodobało mi się w książce - nic nie jest czarno-białe. Polecam.

"Polowaneczko", Tomasz Matkowski

Jego wcześniejszą książką nie byłam wybitnie zachwycona, dlatego też do tej podeszłam dość krytycznie. Przeczytałam w jeden wieczór i nie żałuję! Polecam każdemu, kto chce wiedzieć, jak naprawdę wyglądają polowania, a rozmiar "Farba znaczy krew" Kruczyńskiego uważa za odstraszający. Ton, jak na tak poważny temat, jest całkiem lekki, do tego często ironiczny, wręcz prześmiewczy.

Matkowski przez 20 lat pracował jako tłumacz na polowaniach. Ponieważ był niezbędny do porozumienia się, nikt nie mógł niczego przed nim ukrywać. Miałam przyjemność bardzo niedawno poznać go osobiście i widać, że człowiek po prostu wie, o czym pisze. Opowiadał m.in. o zacietrzewieniu środowiska myśliwskiego: zmierzył się w trakcie audycji w Tok FM z rzecznikiem prasowym PZŁ, panem Matyskiem, który twierdził, że wszystko, co Matkowski napisał, to bzdury, ale książki oczywiście nie czytał ("ja wiem doskonale co tam jest napisane!"). Nie bierz przykładu z pana Matyska, leć do księgarni po "Polowaneczko"! Albo pożycz ode mnie. ;)

"Wyznania zakupoholiczki", Sophie Kinsella

Po serii poważnej literatury (w tym kilku pozycji z zakresu etologii, których nie będę tu omawiać) potrzebowałam czegoś lekkiego i odprężającego. Książka jest zabawna - w ten sam sposób, w jaki zabawne są te wszystkie romantyczne komedie - i pozytywnie rozczulająca. Oczywiście nie ukrywam, że jest również stereotypowa i czarno-biała. Główna bohaterka wciąż popełnia te same błędy, ale na końcu znajduje królewicza z bajki (jakżeby inaczej). Przeczytałam w mniej niż 24 godziny, z powodu choroby. Gdybym była zdrowa, pewnie "Wyznania..." podziałałyby na mnie zamulająco, ale ponieważ smarkam i kaszlę, to (prawie) bezmyślny odpoczynek, taki, jak przy tej książce, był tym, czego naprawdę potrzebowałam. Filmu raczej nie mam zamiaru oglądać, wystarczy mi "Legalna blondynka". ;)

Swoją drogą wiem doskonale, jak wielką przyjemnością są zakupy. Powstrzymanie się jest czasami okropnie trudne! Ale mam wrażenie, że satysfakcja z samokontroli jest większa i trwalsza, niż z nowego, niepotrzebnego zakupu. W tym pierwszym przypadku nie ma przynajmniej wyrzutów sumienia...

piątek, 13 marca 2009

Subtelność literacka.

Wpadła mi ostatnio w ręce książka Tomasza Matkowskiego „I Bóg stworzył delfina”. Matkowski – to ten człowiek od „Polowaneczka”, czyli disu na myśliwych, tak w skrócie. „Polowaneczka” jeszcze nie czytałam, planuję to zrobić po weekendzie. Wgłębienie się we wcześniejszą książkę Matkowskiego miało za zadanie zbudować pewne tło dla jego nowości, która – już po samym przekartkowaniu mogę to stwierdzić – różni się dużo od „Farba znaczy krew” Zbigniewa Kruczyńskiego (pierwszej książki opisującej realia myślistwa w Polsce).

Czytając „I Bóg stworzył delfina” czułam, jak walczą we mnie ze sobą dwa skrajne odczucia: że to beznadziejna książka oraz że to świetna satyra. Wbrew swojemu sumieniu nakazującemu solidarność z poglądowymi towarzyszami, skłaniam się ku pierwszemu stwierdzeniu.

Autor rozpościera przed czytelnikiem wizję Ziemi, w której ewolucja poszła nieco inną drogą, i to delfin – a nie człowiek – stał się „królem wszystkich stworzeń”.

Już po kilku stronach wiadomo doskonale, co się stanie później, jak rozwiąże się akcja, oraz o co chodziło autorowi. Mam wrażenie, że Matkowski bał się, że czytelnicy nie zrozumieją niuansów i tak naprawdę nie będą zdolni poprawnie zinterpretować jego książki, dlatego postanowił wyłożyć wszystko prosto i wyraźnie. Wielka szkoda, bo z czytania takich książek nie ma prawie wcale przyjemności. A „I Bóg stworzył delfina” naprawdę miała potencjał!

Antropocentryzm to ogromny problem współczesnego świata (nie przesadzam!). Matkowski chciał zwrócić uwagę na to, że inne zwierzęta również są zdolne do odczuwania, myślenia, emocji... ale jakoś nie najlepiej to wszystko wyszło. Zamieniając miejsca chciał pokazać absurdalność i okrucieństwo sposobu, w jaki traktujemy inne niż my zwierzęta. Ta zamiana jest do pewnego stopnia poruszająca; czułam się nieprzyjemnie czytając o mleku pozyskiwanym z nabrzmiałych kobiecych wymion oraz o potrawach z delikatnego mięsa człowieków. Z drugiej strony, jest to tak prosta zamiana, że za tym pierwszym poczuciem niesmaku nie idzie nic więcej.

Człowiek jest sprowadzony do roli surowca; źródła przyjemności, rozrywki, pożywienia. Jest sprzecznie z naturą modyfikowany. Poznajemy mieszanki nie mniej nieprzyjemne, jak te z „Wyspy Doktora Moreau”, np. miks człowieka z bykiem, czy osobniki ludzkie z długimi do ziemi uszami.

Do tego nieco czerstwych żartów i wiele odniesień do polskiej i zachodniej kultury. Wychodzi z tego wszystkiego przemieszanie z poplątaniem i brak rzetelnie skonstruowanego świata. Świat, który tworzy, a raczej przetwarza Matkowski, jest zbyt podobny do naszego. Antropocentryzm krytykuje, ale sam od niego, przy tworzeniu delfiniego świata, nie ucieka. Znów zapewne po to, aby czytelnik nic nie przegapił i się nie pogubił. Ewolucja delfinia jest na wskroś ludzka. Nie wiem, czy jest to po prostu lenistwo czy strach autora, czy też raczej brak wyobraźni. Czemu lenistwo? Cóż, stworzenie nowego świata nie jest zadaniem łatwym. Z drugiej strony, zwykła zamiana człowieka delfinem wystarczająca według mnie nie jest. Czteroręki delfin z implantem w postaci trzeciego oka pomykający w garniturze? Come on!

Jakbyśmy się wtedy czuli, jako jedno ze zwierząt, cenionych za delikatne mięsko...” - zadaje pytanie obwoluta książki, tak jakby w środku miała znaleźć się odpowiedź. Odpowiedzi nie ma, bardzo mi przykro, człowieki ukazane są na wskroś instrumentalnie. Tak, jak ludzie zazwyczaj postrzegają inne zwierzęta.

Przychylam się z drugiej strony teorii o pastiszu, bo w sumie i wegetarianom się nieco dostaje. Biedna Emilia prowadzi bloga i najchętniej widziałaby zagładę delfinów, jest cicha, nieporadna i nie do końca wie, czego chce. Taka stereotypowa wegetarianka. Na końcu okazuje się być jednak transseksualistką, znaczy fufu, czyli trzecią delfinią płcią. Dostaje się również gejom i feministkom. I religijnym fanatykom. Wszystko, absolutnie wszystko jest przerysowane, ale tak naprawdę bez pomysłu. Komisarz tropiący serię szokujących, kanibalistycznych zbrodni to chodząca parodia bohaterów kryminałów, ale jego przemyślenia nie są tak zabawne, jak być powinny. Wszystko to jest pocieszne, grubymi nićmi szyte.

Jedynym wątkiem, który tą książkę ratuje, jest terrorysta zakończeniowy. Już wiem, jak będę sobie dorabiać do emerytury! Tym niemniej protekcjonalizm autora i płytkość książki są minusem nie do zignorowania. Mam nadzieję, że „Polowaneczko” będzie lepsze. Gdy tylko skończę „Człowieka, który słuchał koni”, wezmę się za krytykę polowań.