Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 lutego 2009

'That's not a riot, it's a feast, let's eat.'

Ostatnio coraz więcej hiphopu słucham. Wina to po części Jakuba, po części pewnie też mody na ambitniejszy hh (a może tą modę w głowie zmyśliłam? Tu - jak zresztą wszędzie - mogę się mylić). Ok, dziwnej fascynacji Jakuba rapującym do maczety Waszką G [1] [2] nie skomentuję. Na szczęście wpadliśmy też na przyjemniejszych, bardziej wartościowych artystów.

Gdyby więc kogoś interesowało, czym się ostatnio raczymy, to poniżej dwóch artystów i artystka do polecenia:

Aesop Rock - koniecznie (!) płyta None Shall Pass, łącznie z tytułowym kawałkiem. Zawsze mi się przy tym utworze włącza ten specyficzny rodzaj melancholii i robię sobie dla ożywienia kawę (zbożową, hihi). Lubię jego bity, bo nie są agresywne. To taki easy listening - jak muzyka w centrach handlowych, z tym że pozbawiona tego kiczu (wiem, to porównanie kontrowersyjne i pewnie polecą na mnie za to gromy ;)). I są skrzypce! Inne jego albumy są dla mnie mroczniejsze i trudniejsze w odbiorze. Któregokolwiek byście jednak nie słuchali, zwróćcie uwagę na teksty. Cudo. Wystarczy zwrócić uwagę na to, jak często wykorzystuje takie techniki, jak aliteracja, rymy wewnątrz wersów, bardzo oryginalna gra skojarzeniami, strumień świadomości... Ciekawy z niego poeta.

KERO ONE - tym zaraził mnie brat. Pożyczył mi Windmills of the soul z 2005 roku. Jejciu jej, dawno się tak nie odprężyłam przy muzyce! Dawno też nie słuchałam tak pozytywnego rapu. Mam wrażenie, że Kero One się uśmiechał przy nagrywaniu każdego kawałka. Nie mam pojęcia, jak brzmią pozostałe płyty. Żałuję jednak, że jak brat współorganizował jego koncert w Warszawie, to nie chciało mi się iść. Nawet mi nie przeszkadzają częste odniesienia do Boga - słucham mniej dla samych tekstów, co dla odprężenia. Swoją drogą, jako człowiek jest bardzo skromny i nie przesiąknięty tym całym bling bling sceny hh - z Wawy do Krakowa jechał po prostu pociągiem. :)

M.I.A. - jest obłędna! Uwielbiam ją od dawna. Jestem nią zafascynowana. Jej profil na myspace mnie hipnotyzuje, jej teksty inspirują, a wczoraj słuchałam jej mistrzowskiego Paper Planes będąc na eNeMeFie i oglądając Slumdoga. Wolę uniknąć pisania peanów na jej cześć, dlatego w tym momencie zakończe pisanie i wrócę do czytania ("Kraina traw", M. Cullin - mocno oniryczne).

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Warszawski Tydzień Wegetarianizmu już niedługo. :)

Poniedziałek 12.05
Happening Stacja Metro Centrum 14:00 "Tacki z Ludzkim Mięsem" ;-) - musicie to zobaczyć!

Wtorek 13.05
Oddawanie krwi - Centrum Krwiodawstwa ul. Saska 63/75, 13:00 - zapraszamy członków Klubu Wegetariańskiego Krwiodawcy i wszystkich innych, którzy chcą oddać krew - nawet jeśli nie są wegetarianami ;-) www.krew.viva.org.pl - dla każdego bezpłatne badania krwi i czekolada ;-)

Środa 14.05
Pokaz filmu „Peaceable Kingdom” Restauracja Biosfeera Al. Niepodległości 80, 19:00 wstęp wolny; 'Królestwo spokoju' jest dokumentem na światowym poziomie. Znakomita reżyseria, najwyższej jakości zdjęcia oraz poruszające zakończenie, wprowadzają widza w świat emocji zarówno występujących w filmie ludzi, jak i zwierząt. 'Królestwo spokoju' przeplata ze sobą tematy szacunku,
przebaczenia, oddania, a także ukojenia, oferując wizję bardziej pokojowego
świata, który jest w zasięgu naszych rąk.

Czwartek 15.05
"Wegetarianizm w Modzie" Międzynarodowa Szkoła Kostiumografii i Projektowania Ubioru ul. Nowy Świat 2, 18:00 wstęp wolny

Piątek 16.05
Pokaz gotowania Bar Vegabar ul. Oboźna 9, 17:00 wstęp wolny

Sobota 17.05
13:00 Wykład Małgorzaty Rzeszutek Specjalisty w dziedzinie Medycyny Żywienia z Uniwersytetu Thames Valley w Londynie.„Dieta a choroby nowotworowe” Akademia Medyczna, Aula imienia Leona Paszkiewicza ul. Chałubińskiego 61, wstęp wolny po rezerwacji mailowej: ula [@] viva.org.pl
20:00 Cooking Clash – zawody w gotowaniu połączone z festynem organizacji prozwierzęcych i koncertem zespołu Leonoff www.myspace.com/leonoffband CDQ, ul. Burakowska 12, Bilety 15zł (po rezerwacji mailowej 10zł – adres: cezary [@] viva.org.pl )

Niedziela 18.05
Śniadanie wegańskie - szwedzki stół + koncert: Kawiarnia Cykloza ul. Hoża 62, 13:00 wstęp 8 zł

Promocje i zniżki
do 15% żniżek na produkty i dania wegetariańskie w czasie OTW: Restauracja www.biosfeera.com, Bar www.vegabar.pl, Sklep www.greenplanet.pl, Kawiarnia www.cykloza.waw.pl

Nadal można zapisywać się po bezpłatne materiały na OTW: www.zamow.viva.org.pl


Ściągnij, wydrukuj i rozwieś plakaty! -> viva.org.pl/akcjens/otw2008.pdf


-+-+-+-+-+-+-+-+-+-+

PS. Razem z K. jesteśmy w drużynie gotującej w cooking clashu więc jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wymiatamy, to zapraszamy podwójnie. ;)

czwartek, 13 marca 2008

Flyover, ADF

Mr. Transmetropolitan get out of my way,
There ain't enough hours in my day,
The city's on fire in the pouring rain,
steam is rising faster than a runaway train,
in the battle on the streets you fight computers and receipts,
in a bloody turf war between Prada Gucci
a killer behind the wheel who ain't never goin home
skidding and sliding outside the transit zone

Flyover, Flyover
Step on the gas get down in the accelerator,
Don't wanna get back don't wanna get captured,

Speeding through the invisible 20 percent,
watch the race between the guilty and the innocent
Rubbing shoulders with a su-su-super class engine,
burning up the hoorahs in South Kensington

Choking up London firing smoke into the air
some days you'd rather be anywhere but here,

Flyover, Flyover
Step on the gas get down in the accelerator,
Don't wanna get back don't wanna get captured,

Ooh, the city is blind but it will not slow down,
the drive to destruction is the heaviest sound,
The city is blind but it will not slow down,
the drive to destruction is the heaviest sound,
Is the heaviest sound, is the heaviest sound,

Shift to the underground and it's another story,
as the sounds surround you with positive energy,
As the bass line pud-a pump-pums creativity
I said you know this is the place to be, You know it's always been the place to be,

Flyover, Flyover
Step on the gas get down in the accelerator,
Don't wanna get back don't wanna get captured,

Don't wanna be down in the station at the stroke of midnight,
you only wanna go where there's plenty of light,
Asking for direction man they tell ya the wrong way,
you know there's never time, you know there's never enough hours in the day,

The city is blind but it will not slow down,
the drive to destruction is the heaviest sound.



Hmm... tak, definitywnie pasuje do mojego nastroju ostatnio. Swoją drogą, świetny song.

czwartek, 7 lutego 2008

Zakochaj się w delfinie... i zamęcz go na śmierć.

Dla wszystkich z okazji imprezy w Radiu Luksemburg (16.02) mały quiz z nagrodami, przygotowany specjalnie przez Warsaw Vegans:


DELFINOTERAPIA to:


a. mistyczne przeżycie, pozwalające na bezpośredni kontakt z naturą

b. szansa na poprawę życia wielu rodzin dotkniętych autyzmem

c. ochrona zagrożonego gatunku, jakim jest delfin

d. nieporozumienie wynikające z chęci zysku


jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a:

Pomyśl raz jeszcze: czy to na pewno kontakt „z naturą”? Betonowy basen, 15 x 15 metrów. W środku kilkanaście osób, instruktorzy i delfin(y). Te ostatnie porządnie zestresowane z powodu: warunków, w których się znalazły, i które są dalekie od ich naturalnego środowiska; ilości osób, które ich dotykają. W betonowym basenie delfiny nie mogą realizować zachowań właściwych dla swojego gatunku, takich jak echolokacja czy przepływanie ponad stu kilometrów dziennie. To żaden „bezpośredni kontakt z naturą”. To jej wypaczanie oraz znęcanie się nad zwierzętami.


jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b:

To znaczy, że nie wiesz, że skuteczność delfinoterapii nigdy nie została dowiedziona naukowo. Oczywiście, tego typu relaksujące dla dzieci przeżycie powoduje tymczasową poprawę, jednak po pewnym czasie wszystko wraca do normy. Weź również pod uwagę to, że relacje o rzekomych znacznych polepszeniach u dzieci pochodzą od zdesperowanych rodziców, którzy próbowali wielu sposobów na ratowanie dziecka i wierzą bardzo mocno, że tym razem na pewno odnaleźli cudowne lekarstwo.


jeśli wybrałeś/aś odpowiedź c:

To naprawdę nie mamy pojęcia, skąd u Ciebie tego typu informacje. Wyławianie delfinów to niezły biznes, a cena jednego schwytanego do delfinoterapii ssaka osiągać może dziesiątki tysięcy dolarów. Przy okazji tego typu polowań (np. w Japonii) wiele delfinów jest zabijanych. Nikt nie myśli o ochronie gatunku – wszyscy o pieniądzach. Idziemy dalej: żyjący na wolności delfin ma szansę przeżyć do 50 lat. W niewoli – maksymalnie kilkanaście. Podobnie jak u zwierząt przetrzymywanych w zoo – delfiny praktycznie się nie rozmnażają. I perełka na koniec: szkolenie na delfinoterapeutę przeżywa 10-20% delfinów.


jeśli wybrałeś/aś odpowiedź d:

Masz absolutną rację! Na delfinoterapii można nieźle zarobić, sprzedając to pod otoczką „powrotu do natury” czy „rewolucyjnej metody rehabilitacyjnej”, równocześnie mając sobie za nic los delfinów, zarówno jako jednostek, jak i jako gatunku. Z jednej strony, uważamy delfiny za bardzo rozwinięte i inteligentne jednostki, a z drugiej robimy z nich błazenadę, każąc błagać o smakołyki robiąc fikołki.

Gratulujemy, wygrałeś/aś spokojne sumienie.


Pozdrawiamy,

Warsaw Vegans

warsawvegans[@]o2.pl


wtorek, 20 listopada 2007

Your songs will be braking no hearts again, swear...

Tak, przyznaję się bez bicia - ostatnio bardzo mało czasu mam wolnego. Nie narzekam oczywiście, wręcz przeciwnie. Czuję, że bez komputera bardzo mocno się rozwijam. Tym niemniej, mój blog nieco na tym cierpi, ale coś za coś. Nie wiem, kiedy będę miała wolnego więcej. Żeby jednak nie było tak smutno, to klip Hundred Reasons:


sobota, 22 września 2007

Terrordrom Breslau i Miasto Doznań

Zaległości, zaległości, a mi się tak nie chciało absolutnie nic... Ok, mniejsza.

W zeszłym tygodniu udałam się do Wrocławia na Targi Zoobotanika (czw-sb) a w niedzielę uderzyłam do Poznania na koncert Gorilla Biscuits. I - żeby się nie rozwodzić zbytnio - jedno i drugie diabelnie mnie zawiodło.

We Wrocławiu w Hali Ludowej znalazły się konie, źrebak, świnia, koza, 6-cio tygodniowe króliki, mnóstwo kotów, psów, myszy, węży, kameleony i inne płazy i gady (podobno był też krokodyl), no i rybki. I tym ostatnim było chyba najlepiej. Kto wpadł na pomysł przyprowadzenia do nie ogrzewanej hali, pomiędzy mnóstwo ludzi i wciśnięcia w małe boksy konie - nie mam pojęcia. To samo tyczy się zamknięcia w pseudo zagrodzie źrebaka razem ze świnią i kozą - zwierzęta drugiego dnia już przestały się lubić i podgryzały; gdy przyszłam rano przed właścicielami stoiska musiałam uwalniać kozie głowę spomiędzy desek ogrodzenia. Gdyby zaklinowała się wieczorem do rana z pewnością by się udusiła.

Słowem: skandal. I pomimo próśb organizatorów o nie sprzedawanie zwierząt w trakcie targów (wiadomo, że są to decyzje impulsywne, nieprzemyślane, i często nieodpowiedzialne, a co się dzieje ze zwierzętami z tego typu zakupów - domyślcie się sami), to widziałam sprzedaż pająków i myszy. Śmiem przypuszczać, iż był to wierzchołek góry lodowej - hodowców kotów było na pęczki; kilku z nich miało zbyt młode kocięta (odstawiać od matek wolno dopiero po ukończeniu 3mcy, nie wcześniej). Strasznie się zasmuciłam całymi tymi targami i nie wiem, czy chcę uczestniczyć w następnych. Z jednej strony organizacje prozwierzęce są potrzebne w miejscach tego typu właśnie po to, aby kontrolować sytuację. Z drugiej storny - jestem przeciwna obecości zwierząt na tego typu wydarzeniach w ogóle; zbyt bardzo się poza tym denerwuję, gdy muszę rzeczy tego typu oglądać i widzieć awantury pani od stoiska ze źrebakiem, że jej Straż dla Zwierząt każe wodę zwierzętom zapewnić.

Przynajmniej Wrocław nocą jest wart zachodu. I ogród japoński też.










Poznań to natomiast bardzo sympatyczne miasto. Prawdopodobnie to wina niedzielnego popołudnia, ale było tak cicho i spokojnie w porównaniu z Wrocławiem... Ponad godzinę siedziałam nad rzeką (w odróżnieniu od Wisły Warta nie śmierdzi). Sam koncert... cóż, nieuważnie czytam forum hc.pl i nie zauważyłam, że Waterdown nie zagra (dla mnie to typowe). Znałam tylko jedną osobę na wszystkich, którzy przyszli na gig, GB zagrali za krótko, nagłośnienie mi nie odpowiadało, wracałam skrajnie nieywgodnym busem... ok, starczy narzekania.

Mam wrażenie, że nie jestem jedyną osobą, którą koncert GB zawiódł. Cóż, życie. O wiele lepiej będę bawić się na urodzinowym koncercie Roberta z Refuse - znów zobaczę Złodziei Rowerów.

Albo na tym gigu (wybiera się ktoś z Wawy?).


Ps. Wszystkie zdjęcia znajdują się tu. Galerię z targów stworzę osobno. Chyba - strasznie mi się ręce trzęsły i większość zdjęć jest porozmazywana.

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Moja nowa zajawka.

Ok, to dla mnie dosyć nietypowe. Postanowiłam nauczyć się czegoś nowego... Tak się składa, że strasznie wkręciłam się jakiś czas temu w jumpstyle. Ci, którzy wiedzą co to, i mnie znają, prawdopodobnie strasznie się teraz ze mnie śmieją. Cóż, bywa ;) Tym, którzy nie wiedzą, o co chodzi, przedstawiam poniższy klip z YouTube:



Albo ten. Albo ten. Albo ten. Ha! Mega oldskul!

...no dobrze, kmh, przestań się śmiać, ok? Już, już, spokojnie, oddychaj.

Jumpstyle to styl taneczny rodem z dyskotek, jest popularny w Danii, Anglii, również w Niemczech. Cytując Wszechmocną Wikipedię (poprawiwszy zawczasu błędy gramatyczne):

Jumpstyle - gatunek z Belgii charakteryzujący się bardzo skocznymi bitami w niektórych utworach przypominających psujące się urządzenie. Charakterystyczne dla tego gatunku są: mała ilość sampli oraz to, że echo sampli beatowych jest dłuższe od echa sampli pozostałych. Często bity te nie zawierają punktu kulminacyjnego tylko ich echo lub pozostałości.

W Polsce od pewnego czasu istnieje strona poświęcona temu tańcowi. Ludzie przysyłają domowej roboty filmiki, szkoda tylko, że nie ma na nich żadnych dziewczyn ...do czasu, hehe.

A jak już opanuję jumpstyle, to nauczę się c-walk!

czwartek, 2 sierpnia 2007

Cóż to był za miesiąc.

Wróciłam tydzień temu ze swoich wojaży po Polsce i okolicach... jak było? Intensywnie, chociaż więcej było wypoczywania, niż pracy związanej z warsztatami. Mnóstwo nowych doświadczeń, kilka nowych znajomości, które mam zamiar rozwijać, długie wieczory zachęcające do przemyśleń i postanowienie przysłowiowego "wzięcia się w garść" w pewnej sprawie; trochę zainspirował mnie do tego artykuł w Harbingerze o prawdziwej wartości porażek, hehe. Zresztą, nawet na zdrowy rozsądek, zamiast się męczyć nad gdybaniem, lepiej zebrać się w sobie i zrobić krok do przodu, w najgorszym wypadku się potknę, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu przecież.

Jestem mistrzynią ogólników! A teraz do rzeczy...

Cała trasa Warsaw Vegans zaczęła się pewną wtopą, w sumie nie z naszej winy - po staniu w deszczu na wylotówce na Toruń przez jakieś dwie/trzy godziny zrezygnowani musieliśmy przełożyć wyjazd na dzień później, zmieniając środek transportu na mniej zawodny pociąg. Na szczęście, ludzie w Toruniu byli dosyć wyrozumiali, i następnego dnia przedstawiliśmy im warsztaty połączone ze spoken wordem. Jak na debiut wyszło w miarę nieźle, dowiedziałam się kilku rzeczy, które mogłam wykorzystać przy następnych warsztatach - coś takiego działo się za każdym razem, i to było piękne - kształt warsztatów ewoluował, za każdym razem wyglądały inaczej, i wydaje mi się, że w Krzeszowicach przyjęły formę najbardziej zbliżoną do pożądanej.

Z Torunia w równie deszczową pogodę, jak w Warszawie, przyszło nam jechać do Gdańska na DIY fest. Po jakiejś godzinie zatrzymał się samochód z dziadkiem, babcią i wnuczką, i dowiózł nas do Tczewa, czy gdzieś tam. Całkiem sympatyczni ludzie, babcia była bardzo dowcipna i cięta. Sam fest... cóż. Mnóstwo pijanych dzieciaków i niemiła ochrona. Nie jestem wojownikiem ku czci abstynencji, alkohol doustnie przyjmuje, ale kurcze, bez przesady. Przesadne picie na wydarzeniu muzycznym wcale nie pomaga w pozytywnym (a szczerze mowiąc, w jakimkolwiek) odbiorze, i nie ogranicza się to tylko i wyłącznie do osoby pijącej.

Przyjechaliśmy do Gdańska nie mając zapewnionego żadnego noclegu, cudem udało nam się wpaść na chłopaka, który przenocował nas w sumie 3 (słownie: trzy) noce, karmił, oprowadzał po mieście, i kurcze, ze świecą takiego szukać. Mam nadzieję, że nadejdzie okazja się odwdzięczyć, bo w przeciągu tych trzech dni zjadłam więcej awokado, niż zjadam w przeciągu roku.

Postanowiłam wrócić na dwa dni do Warszawy - nie chciało mi się siedzieć nad morzem, kiedy pogoda nie dopisywała. Z domciu, przepakowana, wyruszyłam do Wrocławia i tam spotkaliśmy się ze znajomym i wznowiliśmy wspólną podróż. Autostop do Pragi okazał się być nie lada wyczynem - jechaliśmy we trójkę i tak wyszło, że musieliśmy się dzielić. Razem z dziewczyną kumpla z Wrocławia do Kudowy jechałyśmy razem z dwoma tirowcami, i z jednej strony, to naprawdę bardzo miło z ich strony, że nas ze sobą zabrali, ale z drugiej, nie wiem, czy jeszcze wsiądę do tira. Nie przepadam ani za tym, gdy się nazywa mnie laską, ani gdy co chwila domaga się ode mnie żywej konwersacji sformułowaniem "mówcie coś!", czy podobnym. Później, po przekroczeniu granicy, nie pomyśleliśmy zbytnio, i musieliśmy przejść cały Nachod i kawałek dalej, w sumie jakieś6km w ukrop, z ciężkimi bagażami, zanim dotarliśmy do stacji benzynowej. Po drodze próbowaliśmy łapać na Pragę, lecz szło nam mizernie. Dopiero po jakiejś godzinie na stacji benzynowej spadł nam z nieba koleś, który wziął nas wszystkich do Pragi, podwiózł tam, gdzie chcieliśmy, a gdy włączył radio w samochodzie, z głośników odezwał się Grammatik, później Armstrong, a na koniec Fatboy Slim. Miło.

W klubie Jet grał akurat What if Gods Lie, pytaliśmy załogantów, jednakże nikt nie chciał nas przenocować. Do Milady nie uderzaliśmy bo słyszałam, że po złych przejściach przyjmują tylko znajomych (jak się okazało później, trzeba było do nich wpaść, bo plotki okazały się nieprawdziwe). Skończyło się więc na spaniu w parku przez trzy noce, lecz nie było strasznie - niedaleko dworca głównego jest muzeum, jeśli dobrze zrozumiałam, wojska, i za nim mieści się nieduży park. Dojście jest ciężkie, bo cały czas wchodzi się pod górę, a na samym szczycie znajduje się coś jakby wieżyczka widokowa, i to właśnie w niej spaliśmy. Kilka razy przyszli turyści, ale nikt na nas nie narzekał. Ponieważ nie mieliśmy łazienki, nabrałam sprawności w kąpaniu się w umywalce, z naciskiem na zróżnicowanie technik w zależności od tego, czy to umywalka w centrum handlowym, KFC, czy Country Life. Nauczyłam się przez te trzy dni przestać wstydzić się brudu, co mnie w sumie bardzo cieszy i uważam te trzy dni za cenną lekcję.

Sama Praga jest pięknym miastem, i nikogo to stwierdzenie nie zaskoczy. Ciągłe wchodzenie pod górę nie jest po pewnym czasie aż tak uciążliwe, jest kilka ładnych parków, oraz całe mnóstwo pięknych kamienic, nie tylko na rynku. Akurat w czasie naszego pobytu odbywał się festiwal rzeźb i w różnych miejscach miasta natknąć się można było na dzieła sztuki, w większości szczerze mówiąc beznadziejne, z jednym wyjątkiem, którego jednak, dziwnym trafem, na zdjęciu nie mam. Rzeźba była po prostu pustym oknem, bardzo rozciągniętym, i przez taką formę artysta wprowadził całą przestrzeń dokoła w jej ramy - gdy patrzyłaś przez nią, wystarczała nieduża zmiana perspektywy, aby widok kompletnie się zmieniał. Pytanie o związek człowieka z przestrzenią, która go otacza, jest cały czas aktualne.

Nie można nie być w Pradze i nie odwiedzić Country Life, a nam się udało odwiedzać tą restaurację codziennie. Sklep również - ceny wegańskich specjałów mają niższe, niż rodzime Greenplanet, a wybór większy. Ech, te wszystkie rodzaje tofu, deserki z mleka sojowego, ryżowego, owsianego, każdy rodzaj w kilku smakach, jogurty i budynie...

Nie mogłam się zebrać, żeby przed wyjazdem obejrzeć ekspozycję Muchy w Narodowym, na szczęście odwiedziliśmy w Pradze jego muzeum. Szczerze mówiąc, "muzeum" to zbyt duże słowo, była to ekspozycja zajmująca całe piętro w kamienicy. Mimo to, bardzo się cieszę, że miałam okazję zobaczyć tyle jego prac - w większości małoformatowych, jednak zobaczyłam to, na co się nastawiałam.

Czwartego dnia, będąc na ciastkach w Country Life, spotkaliśmy grupę z Wawy, udającą się na Fluff Fest, i postanowiliśmy jechać z nimi pociągiem do Rokicany. Na miejscu przywitała nas niezła burza, oczywiście już po rozstawieniu namiotów, ale co cię nie zabije, to cię wzmocni, i noc upłynęła już spokojnie. Sam festiwal odbieram pozytywnie, może poza ilością śmieci i wydarzeń poza muzycznych. Spotkałam koleżankę z Łotwy, której nie widziałam, jak nietrudno zgadnąć, bardzo długo. W znaczący sposób poszerzyłam swoje horyzonty muzyczne - z czystym sumieniem polecić mogę These Arms Are Snakes, La Quiete, Kaospilot czy Louise Cyphre. Najadłam się wegańskimi lodami włoskimi i nektarynkami. Zasmuciło mnie nieco to, że na warsztatach pojawiło się tylko dziesięć osób - jak na festiwal takiej wielkości, spodziewałam się około dwa razy większej frekwencji. Cóż, widocznie po modzie na zaangażowanie nadeszła moda na lan$ 802% normy i nic ponad to. Z której strony by jednak nie patrzeć, konsumpcyjne podejście do muzyki nie należy do najmilej obserwowanych zjawisk.

A Converge ma u mnie mega minusa za to, ze dostałam w łeb i zniszczyły mi się okulary.

Z Fluff Festu do domu już droga z górki, w dużej mierze dzięki dobrym duszom, które zabrały od nas namiot oraz większość zbędnych bagaży. Rozleniwieni pojechaliśmy do Krakowa pociągiem, z nocną przygodą w postaci dwóch Portugalczyków, którzy postanowili w naszym przedziale kręcić haszysz. Do Krakowa dotarliśmy nieco przed siódmą, czyli dwie godziny później, niż planowo, i obudziliśmy znajomą Pawła stukaniem w okienko.

Krakowa nie miałam okazji zwiedzić, bardziej z lenistwa, niż z braku czasu, ale wpadłam na pikietę pod komisariatem w związku z niedawnymi wydarzeniami w Krasnymstawie, porozmawiałam o krakowskiej masie krytycznej i odwiedziłam Kawiarnię Naukową. Warsztaty w Krzeszowicach następnego dnia były najlepszymi, jakie nam się udało zrobić, mieliśmy też najliczniejszą publikę. Wszystko działo się w zeskłotowanej kilka miesięcy wcześniej synagodze. Miłym zakończeniem trasy był pomysł, na jaki wpadliśmy z tamtejszymi działaczami gdzieś o drugiej nad ranem, ale o tym w stosownym czasie. :)

Koniec końców, nie udało nam się odwiedzić Wiednia ani Bratysławy, do Łodzi zajrzymy w październiku, ale - tak, jak pisałam na początku - nie żałuję zbytnio, bo to, co widziałam, przeżyłam, i ludzie, których spotkałam, na długo utkną mi w pamięci. Mam nadzieję, że lekcje, które przez ten czas otrzymywałam, na długo zapadną mi w pamięci.

W sierpniu, ponieważ zaczęłam pracę, nie zdołam odwiedzić obozu antygranicznego, ale wpadnę na obóz FA oraz do Krzeszowic na festiwal kultury alternatywnej. Resztę czasu powinnam poświęcić nadrabianiu zaległości książkowych.

Acha, prawie bym zapomniała: trochę zdjęć. W sumie nic specjalnego.

niedziela, 1 lipca 2007

Miasto stu mostów, miasto stu dźwięków.

No i pojechałam. Osiem godzin w zatłoczonym przedziale ultra krótkiego pociągu (pozdro pekape!) i wysiadłam na stacji Wrocław Główny, gdzie przywitana przez lekko zniecierpliwione "to ty! (poznałem cię po włosach)" rozpoczęłam weekend od memoryzowania rynku, milczenia wobec cynamonowych ciastek, i piwa w otoczeniu Anglików. Acha, i matematycznych żartów.

Nad wyjściem z dworca głównego wita Cię przemiłe "Wrocław wita", podobny napis widnieje neonem na budynku na przeciwko. Najłatwiej i najnaturalniej dla mnie chyba będzie ciągłe porównywanie Wrocławia i Warszawy - porównywanie, na tle którego Warszawa wychodzi całkiem słabo (lecz być może to chwilowe - nie widziałam zbytnio minusów Wrocławia, a nie ukrywajmy, na pewno takie są).

W piątek wieczorem nie zwiedzałam jednak zbytnio, udałam się na jubileuszowy koncert Kanału Audytywnego. Zaprawdę, powiadam wam, koncert ten zapisze się na bardzo długo w mojej pamięci. Na bilecie stało 20-22, w rzeczywistości koncert zaczął się po 21, a trwał prawie cztery (!) godziny, stając się w ten sposób najdłuższym koncertem w pięcioletniej historii Kanału Audytywnego, oraz klubu Firlej, w którym wszystko się odbyło.

Dźwięki, melodie, rytmy, stuki, puki, skrzypy, brzdęki, harmonia, dysonans, wszystko w oprawie świetlnej i pomarańczowych kostiumach, z początku na siedząco, później pełna stojącą parą. Pełnia podziwu i niedowierzania, gdyż wiekszość utworów (ponad trzydzieści) otrzymała zupełnie inne brzmienie, niż to na studyjnych płytach wyglądało.

Potem przyszło marznąć na przystankach i przysypiać w autobusie, ale koniec końców udało się dotrzeć do miejsca spoczynku. Wrocław to bardzo przyjazne miasto - tutaj kasowniki nie chcą kasować biletów turystom, oszczędzając ich pieniądze, tutaj w centrum czerwone światło dla pieszego nie istnieje.

I od czego by tu zacząć...

Ostrów Tumski jest całkiem interesujący; najbardziej spodobało mi się pewne niepisane prawo z XV wieku, które zapewnia azyl na wyspie wszelkim przestępcom. Nie wiem jak to jest z seryjnymi mordercami, ale prawa tego przestrzega policja i straż miejska w przypadku pijącej alkohol wśród kościołów młodzieży i na wyspę się nie zapuszcza. Widok z wyspy w nocy jest miły dla oka, szczególnie przy czystym niebie.

Cały Wrocław opanowały krasnale, hołd dla Pomarańczowej Alternatywy. Są syzyfki, czyli dwa skrzaty pchające tą samą kulę w przeciwne strony, jest rzeźnik na Jatkach (o których za chwilę), kilka z nich wspina się po lampach, jest też muzyk, grający na mandolinie, oraz meloman, przysłuchujący mu się w skupieniu. Jak dla mnie, bardzo sympatyczna inwazja, szkoda tylko, że krasnale zupełnie nie są rozmowne. Gościnne też nie, stukałam w drzwi, ale nikt mi nie raczył otworzyć.

Jatki, jak nazwa wskazuje, były kiedyś rzędem rzeźni; obecnie, na szczęście, krwi tam nie zaznasz, znajdują się tam natomiast autorskie galerie. Na końcu uliczki postawiono całkiem nietypowy pomnik: odlana grupka różnych zwierząt otacza tabliczkę z napisem KU CZCI ZWIERZĄT RZEŹNYCH - KONSUMENCI. Nie skomentuje ironii, zamiast tego po prostu pokażę zdjęcia:










Spodobała mi się też rzeźba na hali targowej, nie dlatego, że posiada dla mnie jakieś fenomenalne waloy artystyczne, ale dlatego, że tak bardzo zachęciła gołębie, które w sumie rzeźbę współtworzą.


Zdaję sobie sprawę z tego, że zdjęć jest mało, i że nie są wybitne, ale postanowiłam skoncentrować się w tamten weekend na przeżywaniu, a nie zbieraniu wrażeń. Dlatego nie ma żadnych zdjęć z koncertów (w sobotę grało Tarwater), dlatego nie ma żadnych zdjęć rynku, który odwiedziłam również w sobotę, aby napić się pysznego pszenicznego piwa w Spiżu, kiedy to nagle zaczęło lać, i nagle przestało. Nie mam pojęcia, gdzie pochowali się ci wszyscy ludzie, którzy zniknęli z pierwszymi kroplami deszczu, a pojawili się równie nagle, gdy tylko deszcz przerodził się w mżawkę. Siedząc w ogródku piwnym w trakcie tego deszczu poczułam napełniającą mnie pozytywną energię, bynajmniej nie pochodząca od piwa, raczej od widoku rynku ozdobionego całym tym deszczem. Zabawne, bo nie potrafię tego wytłumaczyć. Cóż, bywa. W każdym razie, wsiadałam do pociągu powrotnego z przeświadczeniem, że to był naprawdę bardzo mile i ciekawie spędzony weekend.


Ps. Bardzo serdecznie chciałabym podziękowac Tomkowi oraz Tomkowi za oprowadzenie mnie po tym pięknym mieście. :-)

Ps2. Bardzo współczuję Wrocławiakom nieszczęścia do nowych fontann; zaprawdę, powiadam wam, ohydztwa!

poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Świat w moim sercu, świat w sercu mym.

Właśnie wróciłam do domu. W skrócie: mam obtartą powiekę (dostałam czubkiem glana w lewe oko. Naprawdę. Na szczęście było wtedy zamknięte i już nie piecze.), siniak na łuku brwiowym (chyba jakiś łokieć), lepi się do mnie ubranie (od potu, który po drodze do domu skutecznie mnie ochłodził), zgubiłam opaskę do włosów i badzik Atari Teenage Riot, mam zdarte gardło od singalongów... słowem: pożegnalny koncert April!

Jestem przepełniona pozytywnymi emocjami pomimo tego, że akustyk dziś wieczorem nawalił totalnie. Wokal ciągle był za cicho albo nie było go w ogóle.

Pierwszy raz widziałam tyle ludzi przed Aurorą, aż dziw mnie bierze, gdy sobie pomyślę, że się wszyscy zmieścili w środku. Ścisk był niemały, a podczas występu April naprawdę brakło powietrza.

Wszystkie zespoły poza Regresem widziałam na żywo po raz pierwszy (wstyd przyznać, ale takie okoliczności); Oreiro bardzo mi się spodobało, Jesus Crost trochę mniej. Regres dał jak zwykle fantastyczny koncert, April wymyka się skali ocen.

Tak jak wspomniałam wyżej, akustyk miał szczęście, że nie został zlinczowany. Przerwa między Regresem a April była niemożliwie długa, i koniec końców April zagrali koncert... bez mikrofonu. Z jednej strony - niezła wtopa, wiadomo, gwiazda wieczoru bez wokalu; z drugiej jednak - był to pożegnalny koncert kapeli, której teksty piosenek wszyscy na sali znali praktycznie na pamięć. Unikalne uczucie, gdy dwieście (?) osób spiewa zgodnie piosenka za piosenką, a każdy z osobna ma taką samą siłę przebicia, jak wokalista. Cóż, to się nazywa prawidłowy singalong. Niezapomniane.

No i zabawa, przez większość część koncertu dosyć agresywna (dawno nie widziałam tyle schlanych osób na gigu, i to jeszcze strejtedżowego zespołu), na April przybrała łagodniejszy, acz nie mniej energiczny ton.

Nie robiłam żadnych zdjęć, ale nie żałuję. Po pierwsze dlatego, że - znając moje szczęście - ktoś podeptałby mi aparat, a po drugie, nie mogłabym się skoncentrować na zabawie. Kilka osób robiło jednak fotorelację, a linki znaleźć można na odpowiednim wątku forum hard-core.pl.

Pożegnalny koncert April wszedł do trójki najlepszych koncertów, w których brałam udział. Pierwszy to Children of Fall (rozpadli się) na (nie istniejącej już dosyć długo) Fabryce; drugi to Noc Walpurgii w CDQ ze Złodziejami Rowerów (jeszcze istnieją) i Amandą Woodward (grającą o piątej nad ranem - też wyjątkowy, zaspany i podwodny, nastrój).

Idę spać i mam nadzieję dzisiejszy dzień utrwalić w swej pamięci na jak najdłużej.

(1 maja, Post Scriptum)
Cieszyć się każdym
dniem swego życia
To jest naprawdę to czego chcę
Twoją radością zarażać siebie
Radością swoją
Zarażać Cię
By w każdy dzień nie dać się
Po każdym upadku móc szybko wstawać
Umysł mieć jasny by widzieć cel
Życie jest takie jakim go chcemy
To żadna mądrość � to prosty fakt
I w każdy dzień nie daj się !!!

czwartek, 8 lutego 2007

Aphex Twin.

I czemu ja się dowiaduję o istnieniu Aphex Twin dopiero teraz?

Zakochałam się w tym kawałku. Teledysk jest hipnotyczny a muzyka najdelikatniej w świecie rozkłada na łopatki.






Dobranoc.

środa, 31 stycznia 2007

Proper Education.

Eric Prydz - jak ja go nie znoszę... no, nie znosiłam, za Call on Me i te wszystkie panienki uprawiające bynajmniej nie aerobik. Tym niemniej kmh zaskoczył mnie bardzo pozytywnie na koniec dnia, pokazując mi jego nowy teledysk. Przeróbka Another Brick in the Wall Pink Floydów (dla kmh mało odkrywcza, mi sie podoba, hy hy) - tak, to już było, wiem, ale teledysk jest przeuroczy. Zachęcam do obejrzenia:


Btw, zastanawiałam się jak napisać "obejrzenia" i wyguglałam "obejżeć". Wyszło około 84,900. No, ale jak skwitował swój teledysk Prydz... You don't need education to save the planet.

Do you?

niedziela, 31 grudnia 2006

Z ostatniej chwili... a może na ostatnią chwilę?

Przed kilkoma minutami kolega polecił mi trzy interesujące zespoły:

Rabbit Junk (całkiem niezła jakość, jak na YouTube):



Bastards United, podpierając swoją sugestię tym oto klipem (do zassania stąd):



Trzecią równie interesującą bandą są The Shizit (można ich zassać na licencji Creative Commons stąd):



Cóż mogę rzecz, koledze należą się gorące podziękowania za objawienie mi tych zespołów (już złożone). Kiedy myślałam, że w hardkorze wszystko już zostało powiedziane, pojawiają się w moim życiu BU i The Shizit. Mam czego słuchać w Sylwestra.

Aha, no i wszystkim nie w temacie polecam dla poszerzenia horyzontów DTrashRecords. Mnóstwo interesującej muzy do ściągnięcia na legalu. Tak samo sprawda się ma z polskim DHC ...no co? Dziwna muzyka? A życie nie bywa dziwne przez większość czasu?