Pokazywanie postów oznaczonych etykietą egocentrycznie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą egocentrycznie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Better living through chemistry

Mam dziwne wrażenie, że już to kiedyś w nagłówku było, ale nie chce mi się sprawdzać, więc niech będzie. O czym to ja...

A tak. Przestałam brać lekarstwa. Niby było lepiej, ale zarazem gorzej. Nie umiem tego lepiej opisać, więc chyba na tym po prostu skończę. Poza tym doczytałam, że w przypadku depresji o lekkim i średnim poziomie intensywności (ja wiem, że to by było takie werterowskie, ale moja depresja raczej nie z tych ciężkich, bo byłam w stanie chodzić do pracy, choć nieregularnie) istnieje coś, co obok leków ma dowiedzioną naukowo podobną skuteczność.

Sport.

Fajnie jest brać leki i mówić sobie "mogę być okropna i na wszystko mi wolno, bo przecież jestem chora". To może być lekkie i przyjemne dla mnie, lecz niekoniecznie dla wszystkich innych wokół. Nie chcę pisać "wzięłam się w garść", bo nienawidzę tego określenia i tego apelu, ale po prostu spróbowałam leków i doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Okropnie jest nie mieć kontroli nad swoim ciałem. Nie rozumieć, co się skąd bierze. Fluoksetyna i wenlafaksyna działały w mojej opinii w sposób nieprzewidywalny. A sport - w moim przypadku bieganie - obok zwiększenia poziomu endorfin (naturalnych antydepresantów) w organizmie, pozwala odzyskać tą kontrolę.

Wysiłek fizyczny zwiększa poziom serotoniny, która z kolei ma mocny związek z naszym nastrojem. Niektóre leki antydepresyjne to tzw. SSRI (Selective Serotonin Reuptake Inhibitor), czyli selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny. Ich działanie polega po prostu na zwiększaniu stężenia serotoniny w organizmie. Jeśli istnieje skuteczny sposób, aby zrobić to naturalnie, sposób, z którym wiąże się dużo więcej korzyści dla całego ciała oraz zerowe w porównaniu z fluoksetyną ryzyko (fluoksetyna zwiększa natężenie myśli samobójczych, bieganie to co najwyżej zwichnięta kostka), to czemu mam brać fluoksetynę, jeśli mogę po prostu trzy razy w tygodniu biegać?

Przedwczoraj przebiegłam 2km, czego z moją formą, wagą i doświadczeniem zupełnie się nie spodziewałam. Wiedziałam, że ten moment nastąpi, ale nie sądziłam, że uda mi się tak szybko. To daje mi poczucie siły i kontroli (nie mogę napisać tego słowa zbyt dużo razy :)), która dla osoby w depresji jest bardzo, bardzo ważna. Jak mam mieć pod kontrolą całe swoje życie, jeśli nie mam pod kontrolą nawet własnego ciała? Czegoś, co jest tylko i wyłącznie moje?

W każdym razie, nie żałuję, że brałam lekarstwa. Dobrze wypróbować na sobie różne metody. Teraz już wiem, że oddanie swojego ciała we władanie żelatynowych kapsułek, które powodują napady lęku, chęć cięcia się nożem i topienia w wannie to nie do końca to, co jest mi potrzebne.

A co do zdjęć z Włoch - muszą niestety poczekać, koczuję u rodziców jeszcze z 1-2 tygodnie i nie mam pojęcia gdzie mam aparat, gdzie akumulatory do niego i gdzie ładowarkę do akumulatorów. Także przepraszam. :)

piątek, 23 kwietnia 2010

Bełkot wariatki.

Więc mam depresję. Podobno nic strasznego i podobno wyleczalne. Zdarzają się straszniejsze rzeczy, na przykład opryszczka (jeśli wierzyć reklamom). Albo parówka na zębach po śniadaniu - jak ostatnio uświadomiło mi radio. Psycholożka w Poradni Zdrowia Psychicznego na mnie nakrzyczała że ponad dwa lata czekałam z pójściem do lekarza i że się "strasznie zdrowotnie zaniedbałam". Ale miła była, taka stara szkoła.

W ogóle to zaczęło się od tego, że zawsze byłam prymuską, nie? Jak się jest inteligentną osobą, to i otoczenie więcej od Ciebie wymaga. Inteligencja zobowiązuje, hehe.

Teoria jest taka, że naszło na siebie dużo rzeczy, które uaktywniły ten depresyjny stan. Studia, praca magisteska, jedna praca tu, druga praca tam, aktywizm po godzinach, wyprowadzenie się z domu i jak to nierzadko bywa z inteligentnymi dziećmi - wielkie nadzieje rodziców. Po drodze przytyłam 20 kilo, których nie potrafiłam zrzucić. Nie dostałam stypendium naukowego bo czwarty rook zaliczyłam warunkowo - przez to, że mój lektor nie zgłosił "centrali", że chcę zdawać egzamin z czeczeńskiego, przez co go dla mnie nie przygotowali, przez co, chociaż chciałam, nie mogłam zdawać. Jak to na UW bywa każdy student to kombinator, a studentki jeszcze większe kombinatorki z definicji, więc mojego ŧłumaczenia nikt pod uwagę nie wziął, ciachnęli mi warunek i ucięli mi stypendium.

Postanowiłam więc, że mam te studia w dupie, skoro mi takie komplikacje robią a ja im średnią podnoszę, i przestałam przychodzić. Zerwałam sobie kontakt z większością znajomych i z fantastyczną promotorką, chociaż bez problemu mogłam po napisaniu magisterki zostać na studiach doktoranckich. Miałam nawet temat pracy. Taka jestem ambitna.

Potem jak mnie w jednej pracy zrobili w chuja, to zamiast się postawić i zrobić tak, żeby na moje wyszło, też przestałam przychodzić.

I tak bym sobie po kolei rezygnowała z wszystkiego po kolei, aż by mi zostało samo życie do rezygnacji, ale mi kazali iść do lekarza. I poszłam i poczekałam dwa tygodnie i na mnie psycholożka nakrzyczała. A później kazała iść do lekarza pierwszego kontaktu po leki. I chociaż na myśl o pójściu do pracy (którą kocham) zatyka mnie w klatce piersiowej i czuję lęk na poziomie fizycznym (w sensie, no, z lęku mnie aż boli), to lekarka mi leki przepisała, ale zwolnienia dać nie chciała.

Bo depresja, jak wiadomo, to nie choroba, tylko rażące lenistwo.

Tak, wiem, to wszystko się nie umywa do tego, ile każdego dnia ginie zagrożonych gatunków, ile dzieci umiera z głodu i ile zwierząt cierpi w schroniskach. Ale ze mnie samolub!

Kajam się i tonę w poczuciu winy, zapewniam!

No dobra, na poważnie to siedzę sobie, łykam fluoksetynę i czekam na te mityczne niekontrolowane orgazmy.

I piszę o tym wszystkim bo uważam, że depresja to choroba a nie lenistwo, że należy o niej mówić aby ją odstygmatyzować, oraz chciałam ostrzec, że jak jeszcze raz ktoś mi powie "weź się w garść" to zajebię.

sobota, 10 kwietnia 2010

Słowo-stok

Wylewam z siebie ostatnio słowa jak dziurawa tama. Dawno nic nie pisałam i widzę, jak bardzo mi tego brakowało! Przetłumaczyłam ostatnio jeden tekst, który prawdopodobnie trafi do Organa, zrobiłam wpisik na bloga po czteromiesięcznej przerwie, a teraz szykuję teksty do nowego animalistycznego zina, którego premiera już na kwietniowo-majowym zjeździe! Piszę tam dwa teksty o aktywiźmie oraz jeden o ruchu wegańskim tłumaczę.
Mam nadzieję na tej radosnej fali nadrobić tłumaczenie pewnej książki, której tytułu tym razem nie zdradzę. ;) Oraz napisać artykuł do lipcowego numeru Fragile – wierzę, że skoro napisałam na blogu, który ktoś chyba czyta, że to zrobię, to nabierze to mocy sprawczej i faktycznie to zrobię, bo inaczej zrobi mi się po prostu głupio. Nie oznacza to, że napiszę tak zajebisty tekst, że mi go przyjmą, ale że napiszę tekst, z którego będę zadowolona. O co w sumie niełatwo, z moim chorym perfekcjonizmem.
Spłodziłam już dzisiaj 12 tysięcy znaków, a jest dopiero 13:53.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Just so you know...

Od kilku dni mieszkamy z powrotem na Pradze, w okolicach Placu Hallera. Mam zamiar kiedyś jeszcze coś tu napisać, mam nawet kilka tematów, ale jakoś ilości godzin w dobie mi nie starcza.

W sumie nic dziwnego, bo nie próżnuję. ;) Na Motywie Drogi ukazał się wywiad z Guyem Delisle, który tłumaczyłam, a w środę odbieram do tłumaczenia egzemplarz "Drzwi percepcji" Huxleya! Do tego pracuję właśnie nad książką kucharską (tak, taką drukowaną ;)) i latam z ogonkami do weterynarza, bo się Flap biedak zaziębił. :( Na szczęście echinacea, drzemki z termoforem i mądra weterynarz z lecznicy Ogonek stawiają go powoli na nogi. :)

Powinnam tu wrzucić zdjęcia Flipa i Flapa, są po prostu cudowni. :)

A tak na pocieszenie, ponieważ jesteśmy z Kubą obecnie na semi-witariańskiej diecie:


I tak, to jest wegańskie. :)

sobota, 13 czerwca 2009

A, i jeszcze trzy rzeczy:

1. Zmieniłam nagłówek i kolorystykę bloga - jakby ktoś nie zauważył. ;)

2. ZAPRASZAM bardzo mocno na nowopowstałego bloga Fundacji Viva!, w którym, jakby mi te X blogów nie wystarczało, maczam paluszki.

3. Czy ktoś ma może mieszkanie na wynajem? Kawalerka lub dwupokojowe. Zależnie od rozkładu cenowo-metrowego, dla dwóch lub trzech osób. Najlepiej od sierpnia.

Probably the best vegan cake in the universe


Urodzinowy tort Kuby. I sama go upiekłam! Sama!

Przepisu na razie wklepywać mi się nie chce. ;)

środa, 18 marca 2009

Koktajl ekstatyczno-irytacyjny.

Strasznie się ostatnio stresuję (według niektórych to nic nowego...), zarazem (tajemnie) chodzę podekscytowana. Zaczynam wprowadzać w życie kilka ciekawych projektów dotyczących kampanii, którą koordynuję. Robię dużo rzeczy po raz pierwszy i obawiam się ciągle, czy robię to dobrze i czy podołam.

Próbuję stworzyć właśnie scenariusz – swój pierwszy w życiu – a raczej dopiero jakieś streszczenie, na bazie którego ten scenariusz stworzę, i czuję wszystkimi synapsami, że doprowadziłam siebie do stanu artystycznego zardzewienia.

Tak to jest jak przez zimę zamiast szyć i ćwiczyć rysunek spędzałam wieczory przed kompem, czytając blogi ludzi, którzy szyją i ćwiczą rysunek i grafikę komputerową, zachwycając się i zazdroszcząc im nieco ciekawych pomysłów. Umysł przestawił mi się z tworzenia na chłonięcie.

Jakieś dobre strony z poradnikami? „Jak nauczyć się php w 7 dni przez sen”, czy „Jak obudzić w sobie drzemiącego demona [tu wstaw interesującą Cię dziedzinę]”?

wtorek, 18 listopada 2008

O pszczołach w Vege.

Jestem całkiem podekscytowana, bo w listopadowym numerze Vege ukazał się mój krytyczny artykuł o produkcji miodu. To głupie, ale strasznie jaram się tym, że zajmuje aż 4 strony, i że wybrali ładne zdjęcia, i że piszę zbyt długie zdania. Najbardziej cieszę się jednak dlatego, że to mój pierwszy artykuł nie-zinowy, tylko w piśmie, które ukazuje się (prawie) regularnie oraz ma nakład kilku tysięcy egzemplarzy.

Kosztuje 6zł i z numeru na numer jest coraz fajniejsze. :)

poniedziałek, 31 marca 2008

Marzec miesiącem bez reklamy.

Pół świeczki na zimnej pizzy. Jał!

piątek, 25 stycznia 2008

Co ma w rzyciu sęs?

Informacja o pikietowaniu Simple z powodu wykopania wywołała niezłe poruszenie... Wiele razy w komentarzach pojawiały się sugestie życzliwych osób, że powinnam/-iśmy zająć się w końcu czymś pożytecznym i sensownym. Nikt niestety nie sprecyzował, co wg niego/niej jest pożyteczne, sensowne i warte zachodu. :(

Rozumiem oczywiście, że poszerzanie horyzontów jest out of question.

Jakieś pomysły? Bo jeśli moje życie jest bez sensu, to chciałabym tą sytuację jakoś zmienić. Najgorsze, co może się przydarzyć, to stanie w miejscu!

wtorek, 20 listopada 2007

Your songs will be braking no hearts again, swear...

Tak, przyznaję się bez bicia - ostatnio bardzo mało czasu mam wolnego. Nie narzekam oczywiście, wręcz przeciwnie. Czuję, że bez komputera bardzo mocno się rozwijam. Tym niemniej, mój blog nieco na tym cierpi, ale coś za coś. Nie wiem, kiedy będę miała wolnego więcej. Żeby jednak nie było tak smutno, to klip Hundred Reasons:


piątek, 2 listopada 2007

Żeby nie było tak pesymistycznie...

...wrzucam zdjęcie, jakie zrobiłam kilka miesięcy temu w Parku Skaryszewskim. W ogóle bardzo lubię ten park - dopiero po kilku latach mieszkania w jego okolicy czuję, że go dobrze poznałam. Na zdjęcie wpadłam, przeglądając ukryte galerie na swoim profilu w Picasaweb. Nic rewelacyjnego, ale poprawia mi humor - w końcu zima się zbliża, zielonych drzew już nie uraczysz.


wtorek, 23 października 2007

Przygody z freeganizmem.

Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Na razie jest dość skromnie, ale dopiero zaczynamy. Za jakiś czas pewnie baner zachce nam się zrobić, czy coś. Anyway, są już jakieś przepisy, więc można zacząć się chwalić.

Będziemy pisać nie tylko o jedzeniu - chcielibyśmy popularyzować też samą ideę friganizmu, przy okazji się rozwijając. Zapraszam na Darmową Zupę. :)


Ps. Właśnie odezwał się do mnie na gygy znajomy z wydziału, zachwycony poniższym poematem. Uroczy, więc wklejam, zdając sobie sprawę doskonale, że od czapy jest:

haikus are easy
but sometimes they don't make sense
refrigerator

sobota, 13 października 2007

*tu wstaw dowcipny tytuł*

Byliśmy wczoraj z Kubą na ciuchach na Wiatracznej, i trafiliśmy na wyprzedaż - 14zł/kg nie zdarza się w Warszawie zbyt często. Kurczę, miałam nosa! Pomiędzy męskimi ciuchami znaleźliśmy koszulki The Used i Bullet For My Valentine - pierwszą w kilku egzemplarzach, super pro, banan na twarzy.

Wpadłam też na fajny pomysł, który mam nadzieję w przeciągu kilku miesięcy zrealizować, ale na razie wolę się nie zdradzać - być może mi się odwidzi, być może nie będzie mi się chciało, nadam więc temu formę niespodzianki.

Mogłabym dużo pisać o tym, jak fantastyczne są lumpeksy, ale w sumie wszyscy o tym wiedzą, nie ma więc sensu nosić drewna do lasu. Pochwalę się tylko tym, że wszystkie swoje feministyczne koszulki mam właśnie stamtąd.

Aha, z ostatniej chwili - Konrad (i w sumie nie tylko, bo gorąco polecam), mój ulubiony marcepan jest właśnie z Hildebranda. Ale ze mnie ślepak, nie wiedziałam przez tyle czasu, co jem. To bardzo nieodpowiedzialne zachowanie... znaczy się, na wegana. ;) Weź się tam do nich uśmiechnij, udając zaginionego przed wojną krewnego, i załatw mi cały karton marcepanu. Albo ciężarówkę.

środa, 3 października 2007

Żartowałam.

Tak, szybko mi przeszła fascynacja różem tamtego szablonu. W każdym razie, obecnie coś bardziej user friendly. :)

A dzięki wynikom ankiety dowiedziałam się, że różowy jest... cóż, różowy. I do tego ble. Dla mnie był nowym czarnym - i tak jak z czarnym, nie powinno się z różem przesadzać. Dlatego postanowiłam znów zmienić szablon bloga. Tym razem raczej na dłużej.

środa, 19 września 2007

Voila!

...oto i nowy szablon. Fajny ten blogger template, łatwo i przyjemnie można wszystko pozmieniać, nawet ankietę wrzuciłam. Nie mogłam się oprzeć temu kolorowi.

Wpis z dedykacją dla Adama!

poniedziałek, 17 września 2007

Problemy techniczne.

Um... mam jakieś problemy z moim blogowym template; pliki css i js poznikały z serwerów - tak to jest, gdy korzysta się z gotowych szablonów. Spróbuję coś z tym zdziałać pewnie pod koniec tygodnia. W tej chwili natomiast próbuję zabić w zarodku chorobę, napisać kilka tekstów do drugiego numeru Alethei i w ogóle dokończyć naszą stronę internetową. Poza tym, dosyć dawno nie byłam na dłużej w domu i chciałabym sobie trochę tyłek nad cerowaniem skarpek pogrzać. Mam też jeszcze kilka problemów, które dla kogoś z zewnątrz najpewniej są dosyć błahe, ale mnie dość mocno okupują. Bez odbioru.

niedziela, 17 czerwca 2007

Wakacje!

Tak sie składa, że we wtorek mam ostatni egzamin, i kiedy wyjdę z tamtej sali około 19stej, to będzie to początek moich wakacji. Zebranie kilku wpisów to nie jest coś, czym trzeba się denerwować. Wyniki również.

Jak to zwykle w moim przypadku bywa, wszystko dzieje się na ostatnią chwilę. Do niedawna myślałam, że przez całe trzy miesiące będę kiblować w Warszawie, ale okazuje się, że wcale tak się nie stanie. Większość lipca spędzę poza domem, o czym niedługo napiszę więcej, być może trafię do Bratysławy, fajnie, bo oczywiście nigdy tam nie byłam. Z czerwcowych jeszcze planów natomiast - najbliższy weekend spędzam we Wrocławiu na Wrocław Non Stop, obszerna foto-słowotoko-relacja przewidziana.

Sierpień miałam nadzieję spędzić nad morzem, sprzedając rozkrzyczanym małym snobiątkom łopatki i inne takie zabawki, ale okazało się, że szef zwinął biznes, więc nici z co wieczornego chlania i dyskotek. Aż dwóch na całą Jastarnię. Szkoda. Ale być może wybiorę się na obóz antygraniczny na Ukrainę, a później na letni obóz FA. Jak zdobędę namiot, jeszcze takowego nie posiadam. W międzyczasie może zawitam do Rospudy, gdyż pod koniec lipca znowu rusza obóz.

Aha, jest jeszcze Piaseczno Open HC Fest i DIY Fest w Trójmieście.

Mimo wszystko, fajnie by było trochę popracować przez wakacje - razem z początkiem nowego roku akademickiego planuję się bardziej usamodzielnić (czyt: wyprowadzić się), i dobrze by było mieć co nieco w portfelu, tak na czarną godzinę. Być może we wrześniu odwiedzę ciocię pracującą w Szwecji i gdzieś się zaczepię.

W ogóle muszę się przyznać, że ostatnio dosyć optymistycznie zaczynam podchodzić do życia. W środę mamy wysprzątać infoszop, więc pewnie zmienię zdanie, hehe.

poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Misz-masz.

W słuchawkach leci właśnie Yourcodenameis:milo First Mater Responds na przemian z Northborne Abstinence. Taka mieszanka to po pierwsze, ucieczka od nowej płyty Avril, która dziwnie uzależnia swoją płytkością, a po drugie, w interesujący sposób działa na psyche.

Strasznie dużo myślę ostatnio, starając się wmówić sobie, że nie myślę w ogóle.

No, to nie myślę w ogóle. Ani trochę.*

Dwa razy w roku jeżdżę po rodzinie z odwiedzinami, zawsze przez kilka godzin siedzimy przy stole i gapimy się w telewizor. Moja rodzina nie potrafi ze sobą rozmawiać. A może to ja dramatyzuję (mam do tego talent)? Może zaczynam się starzeć, a może właśnie to moi rodzice zaczynają? W każdym razie, z roku na rok coraz mniej na stołach nadaje się do jedzenia przeze mnie (oni czy ja?), za to coraz więcej piję (oni czy ja?). W tym roku nalewka wiśniowa, whisky i wino.

Teraz Massive Attack z Danny the Dog.

"Idle for life". Tak, beznadziejne - moje nowe motto życiowe. Trochę się ostatnio emocjonalnie wyczerpałam, przy czym "trochę" należy uznać za uprzejmy eufemizm. Że na niczym mi już nie zależy - pewnie wspominałam. Że nie mam na nic siły - też możliwe. Nie wspominałam jednak, że muszę zrobić sobie od wszystkiego przerwę. Wolę napisać kilka przykrych dla mnie mejli i zawieść kilka osób teraz, niż udawać dalej, że wykonuję rzeczy, których ode mnie oczekują, bo inaczej mogłabym dać dupy jeszcze bardziej - udawanie, że się coś robi, i dawanie innym nadziei, jest bardzo, bardzo fuj. Nienawidzę zawodzić ludzi, dlatego z niektórymi mejlami zwlekam już jakiś miesiąc. Przepraszam.

Nie chce mi się również za bardzo zatruwać przestrzeń tego bloga narzekaniem na to, jak mi źle, czy dobrze, czy wszystko jedno. Zabawne, tworzyłam to z innym zamiarem; ludzie się zmieniają.

Ostatnio często pisze/mówię słowo "nie". Często w kombinacji "nie wiem".

W każdym razie, siedząc dzisiaj z rodziną przy stole, patrząc jak absorbują ich: telewizor, to, że lekarz w przychodni to straszny chuj, śpiewanie "Szła dzieweczka do laseczka" z żywymi instrumentami, kłócenie się o rzeczy, które naprawdę nic nie znaczą, i nieumiejęntość słuchania, miałam ochotę wybuchnąć. Chciałam wstać i krzyknąć, że miałam cztery próby samobójcze, że mam nerwicę, być może depresję, że to, co nazywają moim lenistwem i niechlujstwem wcale tym nie jest. Że krzywdzi mnie to, że nigdy nie próbowali ze mną rozmawiać, że nigdy nie byłam dla nich wystarczająco dobra, że nie uważają mnie za kobietę, że nigdy moje zdanie się dla nich nie liczyło, że uprawiają współczesną odmianę dulcynerii, and so on.

Wyrzucam z siebie wszystko, desperacja sięgająca zenitu. Mam nadzieję, że po raz ostatni. Po prostu przeraża mnie mój absolutny brak motywacji i wpadam w specyficzny rodzaj paniki. Takiej ściskanej w sobie, skierowanej do środka. Masochistycznie siebie zamęczam.

Z innych rzeczy, żeby nie zajmować się ciągle jednym: być może, jak Bakunin pozwoli, wyjadę w wakacje do Szwecji. Byłam tam w zeszłym roku, i była to jedna z lepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. Będąc w Sztokholmie poznałam Małego Lwa, człowieka z najdłuższymi dredami w całym kraju, przesympatycznego Rastafarianina z Karaibów. Wyjawił mi wielką prawdę odnośnie mojego życiowego powołania: powinnam zostać stewardessą. Poznałam też dwie naprawdę przebojowe Szwedki, jedna z fenomenalnymi włosami na łydkach. W ogóle kobiety w Szwecji są o wiele bardziej wyluzowane, niz u nas. Chciałabym się od nich nauczyć o wiele więcej, niż w zeszłym roku.

Szwecja powinna podziałać na mnie odświeżająco. Jeżeli pojadę.

Zakańczam Madonną: Substitute for love.

------
* Ale ze mnie kłamczuch. A wmawiam sobie, że nie kłamię.

piątek, 30 marca 2007

Czuję się jak kot Schrodingera.

Jak to jest? Dorastasz sobie przez kilkanaście lat sielankowo i nagle z impetem rozbijasz sobie dupę o posadzkę dorosłości. W obliczu niespodziewanej zmiany warunków starasz sie żyć zgodnie z jakimiś tam zasadami, jakie wypracowałaś sobie na podstawie tekstów kilku ulubionych oldskulowych zespołów, książek Douglasa Couplanda i Noama Chomsky'ego, oraz własnych obserwacji i przemyśleń.

Kicasz sobie tu i tam, nawiązujesz przyjaźń, okazuje się być nieudana, zonk, trochę, ba, bardzo boli, ale bierzesz się w garść po kilku miesiącach zalizywania ran i kicasz sobie dalej, może mniej pewnie i ufnie, ale jeszcze do przodu. Później wpadasz w poważniejsze gówno zwane potocznie "związkiem" i niestety maleńka, już z tego gówna nie wyjdziesz. Zmieniają się twarze i imiona, statystyki rosną, schematy pozostają takie same.

Zawsze popełniasz te same błędy bo za każdym razem wierzysz, że tym razem będzie inaczej. Królowo Naiwności. Czasami niektórych błędów udaje Ci się nie popełniać, bo po prostu nie dochodzisz do tego etapu. Kielich goryczy się napełnia, przepełnia, żal, ból, koniec świata, syf, malaria. W pewnym momencie czujesz jak nigdy, że otwiera się okno, ale gdy - zahukana - w końcu do niego podchodzisz i wychylasz głowę, podmuch wiatru z całym impetem rozbija Ci szybę na głowie. Od tego momentu postanawiasz w ogóle nie ruszać się z bezpiecznego środka pokoju, odrzucając od siebie nie tylko okna, ale na dodatek jeszcze wszystkie drzwi, tak na wszelki wypadek - nigdy wszakże nie wiadomo. No i do dzisiaj jesteś w szoku pourazowym. Powtarzasz sobie jak mantra "żadnych drzwi, żadnych okien".

A czemu czujesz się jak tytułowy kot? Bo nie wiadomo, jaki jest, i co mu jest, dopóki ktoś nie otworzy pudełka, w kórym sie futrzak znajduje. Jedną z możliwości jest -, drugą +. Każdy zainteresowany spekuluje czy kot jest żywy czy martwy. Biedny kot nie ma tutaj nic do gadania, może tylko słuchać przez cienkie ściany kartonowego pudełka, jaki to on jest lub nie jest, i wierzyć, bo przecież oni przynajmniej wiedzą z czego wybierać, podczas gdy on nie wie w ogóle. No i pewnie wiedzą lepiej, tak im mądrze z oczu patrzy.

Żadnych drzwi, żadnych okien.