piątek, 13 marca 2009

Subtelność literacka.

Wpadła mi ostatnio w ręce książka Tomasza Matkowskiego „I Bóg stworzył delfina”. Matkowski – to ten człowiek od „Polowaneczka”, czyli disu na myśliwych, tak w skrócie. „Polowaneczka” jeszcze nie czytałam, planuję to zrobić po weekendzie. Wgłębienie się we wcześniejszą książkę Matkowskiego miało za zadanie zbudować pewne tło dla jego nowości, która – już po samym przekartkowaniu mogę to stwierdzić – różni się dużo od „Farba znaczy krew” Zbigniewa Kruczyńskiego (pierwszej książki opisującej realia myślistwa w Polsce).

Czytając „I Bóg stworzył delfina” czułam, jak walczą we mnie ze sobą dwa skrajne odczucia: że to beznadziejna książka oraz że to świetna satyra. Wbrew swojemu sumieniu nakazującemu solidarność z poglądowymi towarzyszami, skłaniam się ku pierwszemu stwierdzeniu.

Autor rozpościera przed czytelnikiem wizję Ziemi, w której ewolucja poszła nieco inną drogą, i to delfin – a nie człowiek – stał się „królem wszystkich stworzeń”.

Już po kilku stronach wiadomo doskonale, co się stanie później, jak rozwiąże się akcja, oraz o co chodziło autorowi. Mam wrażenie, że Matkowski bał się, że czytelnicy nie zrozumieją niuansów i tak naprawdę nie będą zdolni poprawnie zinterpretować jego książki, dlatego postanowił wyłożyć wszystko prosto i wyraźnie. Wielka szkoda, bo z czytania takich książek nie ma prawie wcale przyjemności. A „I Bóg stworzył delfina” naprawdę miała potencjał!

Antropocentryzm to ogromny problem współczesnego świata (nie przesadzam!). Matkowski chciał zwrócić uwagę na to, że inne zwierzęta również są zdolne do odczuwania, myślenia, emocji... ale jakoś nie najlepiej to wszystko wyszło. Zamieniając miejsca chciał pokazać absurdalność i okrucieństwo sposobu, w jaki traktujemy inne niż my zwierzęta. Ta zamiana jest do pewnego stopnia poruszająca; czułam się nieprzyjemnie czytając o mleku pozyskiwanym z nabrzmiałych kobiecych wymion oraz o potrawach z delikatnego mięsa człowieków. Z drugiej strony, jest to tak prosta zamiana, że za tym pierwszym poczuciem niesmaku nie idzie nic więcej.

Człowiek jest sprowadzony do roli surowca; źródła przyjemności, rozrywki, pożywienia. Jest sprzecznie z naturą modyfikowany. Poznajemy mieszanki nie mniej nieprzyjemne, jak te z „Wyspy Doktora Moreau”, np. miks człowieka z bykiem, czy osobniki ludzkie z długimi do ziemi uszami.

Do tego nieco czerstwych żartów i wiele odniesień do polskiej i zachodniej kultury. Wychodzi z tego wszystkiego przemieszanie z poplątaniem i brak rzetelnie skonstruowanego świata. Świat, który tworzy, a raczej przetwarza Matkowski, jest zbyt podobny do naszego. Antropocentryzm krytykuje, ale sam od niego, przy tworzeniu delfiniego świata, nie ucieka. Znów zapewne po to, aby czytelnik nic nie przegapił i się nie pogubił. Ewolucja delfinia jest na wskroś ludzka. Nie wiem, czy jest to po prostu lenistwo czy strach autora, czy też raczej brak wyobraźni. Czemu lenistwo? Cóż, stworzenie nowego świata nie jest zadaniem łatwym. Z drugiej strony, zwykła zamiana człowieka delfinem wystarczająca według mnie nie jest. Czteroręki delfin z implantem w postaci trzeciego oka pomykający w garniturze? Come on!

Jakbyśmy się wtedy czuli, jako jedno ze zwierząt, cenionych za delikatne mięsko...” - zadaje pytanie obwoluta książki, tak jakby w środku miała znaleźć się odpowiedź. Odpowiedzi nie ma, bardzo mi przykro, człowieki ukazane są na wskroś instrumentalnie. Tak, jak ludzie zazwyczaj postrzegają inne zwierzęta.

Przychylam się z drugiej strony teorii o pastiszu, bo w sumie i wegetarianom się nieco dostaje. Biedna Emilia prowadzi bloga i najchętniej widziałaby zagładę delfinów, jest cicha, nieporadna i nie do końca wie, czego chce. Taka stereotypowa wegetarianka. Na końcu okazuje się być jednak transseksualistką, znaczy fufu, czyli trzecią delfinią płcią. Dostaje się również gejom i feministkom. I religijnym fanatykom. Wszystko, absolutnie wszystko jest przerysowane, ale tak naprawdę bez pomysłu. Komisarz tropiący serię szokujących, kanibalistycznych zbrodni to chodząca parodia bohaterów kryminałów, ale jego przemyślenia nie są tak zabawne, jak być powinny. Wszystko to jest pocieszne, grubymi nićmi szyte.

Jedynym wątkiem, który tą książkę ratuje, jest terrorysta zakończeniowy. Już wiem, jak będę sobie dorabiać do emerytury! Tym niemniej protekcjonalizm autora i płytkość książki są minusem nie do zignorowania. Mam nadzieję, że „Polowaneczko” będzie lepsze. Gdy tylko skończę „Człowieka, który słuchał koni”, wezmę się za krytykę polowań.

Brak komentarzy: