środa, 1 września 2010

ho finito

Rewolucje i takie tam mają to do siebie, że zostawiają ofiary. W moim życiu rewolucji było dosyć, ofiary różne, przyszła kryska na matyska, czyli na bloga.

Większość osób, które go czytają, wie, a jeśli ktoś nie wie, to śpieszę z wyjaśnieniem - z powodu niezłego tupetu jednej osoby i braku odwagi innej jestem z powrotem singlem. Pomimo początkowej paniki i trudnych chwil w sumie dobrze na tym wyszłam, choć zostałam skrzywdzona podwójnie. Przynajmniej udało mi się zachować się w porządku.

Od tamtej chwili dużo się zmieniło. Mieszkam w bardzo spokojnym, wymarzonym wręcz miejscu, z przemiłymi, kontaktowymi ludźmi. Zaczęłam biegać, znów pochłaniam książki. Mam nowe opcje zawodowe i bardzo konkretne pomysły na projekty artystyczne. Nie potrzebuję związku, aby być w stanie docenić swoją wartość jako autonomicznej jednostki.

Na moją osobę składa się o wiele więcej, niż depresja i nieudane związki. Dlatego to ostatni wpis na tym blogu. Mam nadzieję, że ten związek przyczynowo-skutkowy jest w miarę jasny. Niedokończonych rzeczy kończyć nie będę, przepraszam za niespełnione obietnice zdjęć, relacji i tak dalej. Było fajnie, nie żałuję, ale czas nadszedł na następny krok. Ten blog należy już do przeszłości. Dziękuję wszystkim. :)

Pa!

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Better living through chemistry

Mam dziwne wrażenie, że już to kiedyś w nagłówku było, ale nie chce mi się sprawdzać, więc niech będzie. O czym to ja...

A tak. Przestałam brać lekarstwa. Niby było lepiej, ale zarazem gorzej. Nie umiem tego lepiej opisać, więc chyba na tym po prostu skończę. Poza tym doczytałam, że w przypadku depresji o lekkim i średnim poziomie intensywności (ja wiem, że to by było takie werterowskie, ale moja depresja raczej nie z tych ciężkich, bo byłam w stanie chodzić do pracy, choć nieregularnie) istnieje coś, co obok leków ma dowiedzioną naukowo podobną skuteczność.

Sport.

Fajnie jest brać leki i mówić sobie "mogę być okropna i na wszystko mi wolno, bo przecież jestem chora". To może być lekkie i przyjemne dla mnie, lecz niekoniecznie dla wszystkich innych wokół. Nie chcę pisać "wzięłam się w garść", bo nienawidzę tego określenia i tego apelu, ale po prostu spróbowałam leków i doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Okropnie jest nie mieć kontroli nad swoim ciałem. Nie rozumieć, co się skąd bierze. Fluoksetyna i wenlafaksyna działały w mojej opinii w sposób nieprzewidywalny. A sport - w moim przypadku bieganie - obok zwiększenia poziomu endorfin (naturalnych antydepresantów) w organizmie, pozwala odzyskać tą kontrolę.

Wysiłek fizyczny zwiększa poziom serotoniny, która z kolei ma mocny związek z naszym nastrojem. Niektóre leki antydepresyjne to tzw. SSRI (Selective Serotonin Reuptake Inhibitor), czyli selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny. Ich działanie polega po prostu na zwiększaniu stężenia serotoniny w organizmie. Jeśli istnieje skuteczny sposób, aby zrobić to naturalnie, sposób, z którym wiąże się dużo więcej korzyści dla całego ciała oraz zerowe w porównaniu z fluoksetyną ryzyko (fluoksetyna zwiększa natężenie myśli samobójczych, bieganie to co najwyżej zwichnięta kostka), to czemu mam brać fluoksetynę, jeśli mogę po prostu trzy razy w tygodniu biegać?

Przedwczoraj przebiegłam 2km, czego z moją formą, wagą i doświadczeniem zupełnie się nie spodziewałam. Wiedziałam, że ten moment nastąpi, ale nie sądziłam, że uda mi się tak szybko. To daje mi poczucie siły i kontroli (nie mogę napisać tego słowa zbyt dużo razy :)), która dla osoby w depresji jest bardzo, bardzo ważna. Jak mam mieć pod kontrolą całe swoje życie, jeśli nie mam pod kontrolą nawet własnego ciała? Czegoś, co jest tylko i wyłącznie moje?

W każdym razie, nie żałuję, że brałam lekarstwa. Dobrze wypróbować na sobie różne metody. Teraz już wiem, że oddanie swojego ciała we władanie żelatynowych kapsułek, które powodują napady lęku, chęć cięcia się nożem i topienia w wannie to nie do końca to, co jest mi potrzebne.

A co do zdjęć z Włoch - muszą niestety poczekać, koczuję u rodziców jeszcze z 1-2 tygodnie i nie mam pojęcia gdzie mam aparat, gdzie akumulatory do niego i gdzie ładowarkę do akumulatorów. Także przepraszam. :)

czwartek, 1 lipca 2010

Taki mam niecny plan.


W sobotę rano stopem do Wrocławia. Tam spędzam miło niedzielę i w poniedziałek rano lecę do Bergamo. Z Bergamo pociągiem do Mediolanu, tam jeszcze wtorek, może środa, może miasto na rowerach - czemu nie? Następny przystanek - Turyn, później AR Gathering pod Turynem do niedzieli. W niedzielę z powrotem do Turynu, później do Bergamo. Celuję w tamtejszy ogród botaniczny. Poniedziałek rano dupę pakuję do samolotu i wracam do Wrocławia. We wtorek stopem do Warszawy, w środę do pracy.

Nigdy nie leciałam samolotem w celach rekreacyjnych, zdarzyło mi się dwa/trzy razy w celach służbowych (zawsze zimą i na północ). Nie lubię tego robić, bo to nie jest eko, ale myślę, że weganizm więcej pomaga, niż samolot szkodzi. ONZ też tak uważa. No i taniej samolotem niż busem w 9 osób, o dziwo.

Plan ten mój wymarzony może ulec zmianie, bo lecimy tam w pięć osób. Choć bym chciała stopem po Włoszech podróżować, to niestety, szybciej złapię jakąś chorobę weneryczną, niż stopa z Bergamo do Mediolanu.

piątek, 25 czerwca 2010

Pokój poszukiwany, W-wa lub Wro

Poszukuję pokoju do wynajęcia w Wawie od połowy lipca, najchętniej z innymi wegetarianami/weganami. Ponieważ rozpiętość cen w Wawie dość duża, pozwolę sobie zaznaczyć, że pracuję na pół etatu w organizacji pozarządowej - myślę że to dość dobrze opisuje moją zdolność finansową. ;) Do pakietu dochodzą trzy szczury polaboratoryjne, ale bardzo grzeczne.

Wrocław też da radę, z tym że od początku sierpnia.

Jeśli ktoś miałby coś do wynajęcia, proszę o info w komentarzu lub na mejla: a_meba@wp.pl

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Mieszkania-X


W 1986 r. w Gandawie miała miejsce wystawa Jana Hoeta Chambres d’Amis, w której kolekcja miejscowego muzeum została rozproszona po domach prywatnych na czas remontu gmachu instytucji. Wybrany obraz Van Gogha lub instalację sztuki współczesnej można było wypożyczyć, umieścić w salonie i udostępniać ‘zwiedzającym’ w określonych porach i godzinach. Matthias Lilienthal, dyrektor berlińskiego Hebbel Theater, zaproponował, aby zamiast materialnych obiektów, zwiedzanie mieszkań opierało się o przeżycie konkretnego doświadczenia zainscenizowanego przez artystów. X-Apartments to projekt, w którym widz spaceruje według ustalonej trasy w kilku mieszkaniach w wybranej dzielnicy miasta. W każdym z nich artyści, czasem z udziałem lokatorów, aranżują dziesięciominutowe sytuacje w oparciu o antropologię codzienności i ekonomię doświadczenia. Dramaturgię spektaklu budują poszczególne sekwencje i przemierzany pieszo dystans pomiędzy lokalizacjami.

Gdyby ktoś chciał wziąć udział w zaaranżowanej sytuacji i oprzeć się o antropologię codzienności a przy okazji poznać (lub po prostu zobaczyć ;)) mnie, Kubę lub Mariusza, zapraszam na projekt Mieszkania-X / X-Apartments, odbywający się w dniach 17-20 czerwca w ramach The Promised City. Spotkacie nas na trasie Mirów. Nie zdradzę oczywiście, co będziemy robić - przyjdźcie, a się przekonacie!

Projekt X-Apartments oparty jest przede wszystkim na riserczu miejsc i ich mieszkańców, problemów i tropów miejskich: od kwestii Ukraińskiej siły roboczej, przez masowe zjawisko wczesno-kapitalistycznego remontowania mieszkań, kupowania na kredyt, odrzucana dziedzictwa modernizmu, przez zapomniany sposób komunikacji między mieszkaniami za pomocą listów na sznurkach, po historyczne widoki z okna, mieszkania opozycjonistów, czy galerie w przestrzeniach prywatnych. Drugi równie ważny aspekt ekonomii doświadczenia to pokonywanie drogi pomiędzy mieszkaniami, uprawianie promenadologii. Promenadologia, dział urbanistyki i socjologii miasta, to termin, który ukuł szwajcarski socjolog Lucius Burckhardt na uniwersytecie w Kassel. Jej celem jest skoncentrowane i świadome spostrzeganie naszego otoczenia, w czasach gdy percepcja jest przede wszystkim zależna od postępu naukowo−technicznego, czasem wyobcowującego człowieka z własnego środowiska. W ramach promenadologii wyłącza się GPS w aucie, lub przemierza trasę do pracy piechotą lub rowerem, X-Apartments przywraca dryf i deliberatywną dezorientację miejską. Przecież „pod chodnikami są plaże”!

piątek, 11 czerwca 2010

Funny story

Byłam wczoraj w Carrefourze i gdy próbowałam wybrać jakieś porządne marchewki, podbił do mnie koleś i spytał, czy nie mówię po angielsku. Poprosił mnie o pomoc, bo nie rozumie metek na produktach a musi coś tam wybrać. Tłumaczył to prowadząc mnie na dział... mięsny. Pokazał mi najokropniejszą rzecz, jaką widziałam w sklepie - surowe flaki wołowe na styropianowej tacce- i gdy powstrzymywałam odruch wymiotny, pytał mnie, czy to pochodzi od krowy czy od świni. Gdy powiedziałam mu, że od krowy, podziękował mi za pomoc, podał rękę, przedstawił się, stwierdził że jestem bardzo piękna i spytał, czy nie chciałabym się z nim umówić.

Proponuję nowy motyw na alphamale.pl - podryw na mięso. Pun intended.

czwartek, 20 maja 2010

"Zatoka Delfinów" - debata i spotkanie - już w piątek w Biosfeerze

Obsypany nagrodami dokument amerykańskiego fotografa, filmowca i ekologa Louie Psihoyos"Zatoka delfinów" wchodzi do kin w najbliższy piątek, 21 maja. Wtedy rusza również ogólnopolska kampania obrony praw zwierząt: "Lubię delfiny", którą koordynuje Fundacja Viva Akcja dla zwierząt!




21 maja o godz. 12:00 w Restauracji Biosfeera (ul. Al. Niepodległości 80) odbędzie się debata prasowa z udziałem zaproszonych gości, gwiazd i przedstawicieli fundacji VIVA. Pojawią się m.in. światowej sławy modelka Katarzyna Szczawińska oraz Michał Piróg. Opowiedzą, dlaczego polubili delfiny.

Serdecznie zapraszam do przyjścia i włączenia się w akcję LUBIĘ DELFINY!

Na debacie prasowej ogłoszone zostaną plany, organizowanej we współpracy z Fundacją Viva!, ogólnopolskiej akcji na rzecz ochrony zwierząt, odbywającej się w ramach Kampanii "Lubię delfiny". Zaproszeni do udziału w debacie Goście odpowiedzą też na pytanie: "Dlaczego powinniśmy lubić delfiny".

Organizatorzy opowiedzą o planach wyjścia wolontariuszy w przestrzeń miejską w wielu miastach w Polsce oraz o przemarszu wolontariuszy ulicami Warszawy i o kampanii w internecie, która polega na zbieraniu głosów poparcia na rzecz ochrony delfinów.

Lubię Delfiny - spotkanie w Biosfeerze, 21 maja, godz. 12:00

1. Powitanie - przedstawiciele Vivy
2. Kilka słów o filmie "Zatoka Delfinów" - VIVARTO
2. pokaz fragmentów filmów z Zatoki Delfinów
3. Wykład eksperta - prof. Kaleta"Dlaczego powinniśmy lubić delfiny?"
4. VIP - kilka wypowiedzi zaproszonych celebrytów m.in. Michała Piroga oraz Kamili Szczawińskiej popierających akcję Lubię Delfiny
5. Podpisanie petycji przez gwiazdy
7. Pytania mediów
czas trwania ok 1h.

Polskie Stowarzyszenie Sprawiedliwego Handlu przygotuje smaczną prezentację produktów BIO pochodzących ze Sprawiedliwego Handlu: orzechy brazylijskie w czekoladzie, orzechy brazylijskie w czekoladzie z chili, suszone mango, suszone banany, suszony ananas, ziarno kakaowca w cukrze trzcinowym, ziarna kawy w czekoladzie.

Debata rozpoczyna akcję pt. "LUBIĘ DELFINY", która będzie trwała od 21 MAJA do 15 CZERWCA (obejmuje działania w plenerze i w Internecie), a której celem jest ZEBRANIE JAK NAJWIĘKSZEJ ILOŚCI GŁOSÓW: "LUBIĘ DELFINY". Głosy te zostaną opublikowane na stronach internetowych Fundacji Viva! i naszych partnerów oraz przekazane do wiadomości zaangażowanych w ochronę praw zwierząt osób.

niedziela, 9 maja 2010

Słodko słodziutko.

Blogowanie uzależnia. Wiem coś o tym, mam 4 albo 5 albo 6 blogów, nigdy nie pamiętam. Ja wchodziłam w to stopniowo, natomiast moja dobra kumpela weszła od razu na głęboką wodę i wystartowała z 4 (słownie: czterema) blogami. Dwa o jedzeniu, jeden o corridzie (dwujęzyczny), i jeszcze jeden, będący jej portfolio - jest początkującą dziennikarką.
Link
Nie ukrywam, że najbardziej przypadł mi do gustu (wegański - rzecz jasna!) blog Słodkości. Kamila świetnie gotuje i ma fajne pomysły, nie mogę się doczekać, aż pojawi się tam więcej rzeczy, najlepiej - ba! koniecznie - ze zdjęciami. Brak piekarnika powoduje, że mogę tylko patrzeć na te różne cuda, chociaż niedawno razem z Kubą opracowaliśmy tofnik na zimno, którym wszyscy się zachwycają. Jak mawiają, potrzeba matką wynalazków, mały budżet ojcem kreatywnych rozwiązań.

A już w niedzielę zaprezentujemy razem z Kubą i Kamilą swoje możliwości kulinarne na cooking clashu wieńczącym VI Ogólnopolski Tydzień Wegetarianizmu - Dobra Karma (ul. Górczewska 67), start o 19, wstęp: 10zł. Do (sojowego) kotleta zagrają St. City Surfers.


środa, 5 maja 2010

Wegealfonsi

W pierwszym numerze Kultu Ruchawki (zajebistego, nowego aktywistycznego zina na polskiej scenie!) pojawił się tekst krytykujący „wyciekający strumieniami [z kampanii PETA] seksizm”. Tekst ten ukazał się pomimo poruszenia części kolektywu redakcyjnego. Mnie poruszył nie dlatego, że prezentuje zdanie odmienne od zdania między innymi mojego, lecz ponieważ jest po prostu bardzo słaby warsztatowo. Jestem pewna, że w drugim numerze, który ukaże się na jesieni, pojawi się polemika z tezami przedstawionymi przez autora. Ja postaram się skoncentrować na poziomie merytorycznym i sposobie argumentacji.

Tezą artykułu jest stwierdzenie, że chociaż seks sprzedaje różne produkty, my – czyli obrońcy praw zwierząt – nie powinniśmy być „na sprzedaż” i nie powinniśmy wykorzystywać seksu w celu promowania weg*anizmu. Obecne w tytule słowo „alfonsi” narzuca binarną opozycję pomiędzy wegetarianami-mężczyznami i wykorzystywanymi przez nich w reklamach wegetariankami-kobietami. Binarną opozycję dekonstruuje fakt, że ruch praw zwierząt jest sfeminizowany – według badań w Stanach Zjednoczonych (których nie jestem w stanie zacytować, lecz mimo to zaryzykuję ich wykorzystanie, bo polskie środowisko praw zwierząt mimo braku dowodu w postaci takiego badania statystycznego już po pierwszym rzucie oka wygląda podobnie) 75% osób zaangażowanych w obronę praw zwierząt to kobiety. Wiedza na ten temat zadaje kłam twierdzeniu, jakoby to mężczyźni-alfonsi zajmujący się reklamą w PETA wykorzystywali wyłącznie kobiety. Ingrid Newkirk raczej penisa nie posiada. Przejrzenie ogólnodostępnych materiałów w centrum mediowym organizacji dalej każe podważyć zasadność opozycji. Są tam zarówno kobiety ubrane, jak i rozebrane, jak i rozebrani oraz nadzy mężczyźni.

Seksizm „wylewa się strumieniami”, ponieważ na reklamach są nagie kobiety. Fakt, że są tam również nadzy mężczyźni, zdaje się nie stanowić problemu dla autora. PETA ma kilka kampanii reklamowych ze wspólnymi motywami. Jest „Ink not Mink”, jest „Too much sex is a bad thing”, jest cały cykl nagości dla futer oraz tzw. veggie testimonials. W każdym z nich znajdziemy zarówno kobiety, jak i mężczyzn.

Jeden z plakatów krytykowanej przez autora kampanii „lepiej nago niż w futrze” prezentuje nagich modeli i nagie modelki Hugo Bossa z hasłem „wypnij się na futro”. W jaki sposób pokazanie nagich kobiet i mężczyzn na jednym plakacie (jeśli cyklu plakatów w ramach którego występują kobiety i mężczyźni nie uznamy za jedną całość) ma uprzedmiotawiać wyłącznie kobiety, operować seksem i epatować seksizmem?

Błędem logicznym jest postawienie znaku równości między nagością a seksem. Nagość może być manifestem odwagi i determinacji w krzewieniu jakiejś idei i symbolem poświęcenia „dla sprawy”. Nie każda naga kobieta czy nagi mężczyzna na plakacie implikuje od razu seksualny podtekst. Idąc dalej – nie każde odniesienie do seksu jest seksistowskie. Widać to w reklamie sztucznej skóry z Jeną Jameson. Jena Jameson występuje w roli dominy w bieliźnie ze sztucznej skóry. Może autor nie wie, że akcesoria do BDSM produkowane są m.in. ze skóry naturalnej, nie tylko lateksu. Nie ma nic dziwnego, gdy w reklamie bielizny występuje modelka tą bieliznę mająca na sobie.

Nie ma nic dziwnego, że w kampanii reklamowej promującej sterylizację zwierząt używa się seksualnych skojarzeń. Mamy plakaty „Too much sex can be a bad thing” prezentujące kobietę oraz mężczyznę – obydwie osoby są nagie i przysłonięte w strategicznych punktach pościelą. Hasło „Zbyt dużo seksu może zaszkodzić” prawdą jest zarówno w świecie ludzkich, jak i nie-ludzkich zwierząt. Po raz kolejny nie widzę seksizmu czy uprzedmiotowienia. Wykorzystanie do tego Rona Jeremy, który jest gwiazdą porno, raczej dodaje do wiarygodnośni hasła.

Widzę natomiast podstawowy brak researchu. Autor wykazuje brak niewiedzy, gdy twierdzi:

„to mężczyzna zawsze odnosi sukcesy, to on reprezentuje sobą wartości rządzące tym światem i to właśnie on ma prawo oglądać sobie na plakatach atrakcyjne rozebrane kobiety, które nie posiadają w jego mniemaniu niczego prócz atrakcyjnego ciała. (…) Dlaczego [PETA] nie weźnie Kathleen Leonard, witarianki, triatlonistki i ultramaratonistki? Mogłaby w ten sposób pozamiatać kilka stereotypów na temat wegan, równocześnie dokładając swoją cegiełkę do pełniejszego wyzwolenia kobiet. Lecz w świecie PETA'y jedynie mężczyźnie przyznawane jest prawo do obnoszenia się ze swoimi sukcesami i bycia za nie szanowanym.”

Stwierdzenie, że PETA nie pokazuje kobiet odnoszących sukces, jest niczym innym, jak rażącym błędem. Na reklamach organizacji pojawiają się również sportsmenki, takie jak bokserka Maureen Shea.

PETA stworzyła piękny w moim mniemaniu plakat z Cloris Leachman ubraną w suknię z liści kapusty. Stoi ona w pozie manifestującej siłę. Nie można, nawet przy silnie rozwiniętej wyobraźni, stwierdzić, że jest ona „niczym innym niż apetycznie wyglądającym kawałkiem pysznego mięsa, nagrodą dla dzielnego mężczyzny”.

Jak wspomniałam, język tekstu nasycony jest komunałami oraz błędami logicznymi. Autor pisze:

Jak możemy się sprzeciwiać klatkom równocześnie przyczyniając się do uwięzienia kobiet w wizerunku zalotnej istoty chętnej oddać swe wdzięki samcowi, który spełni jej wymagania?

O ile faktycznie niektóre reklamy PETA ukazują kobiety w zalotnych pozach, nie rozumiem czemu "oddawanie" mych "wdzięków" samcowi który spełni moje wymagania ma mi w jakikolwiek sposób uwłaczać. Gdyby nie spełniał - wtedy moglibyśmy rozmawiać. Poza tym, jak starałam się pokazać na przykładach, nie każda reklama z nagą kobietą w repertuarze PETA ukazuje kobietę jako chętną, "zalotną istotę", jeszcze mniej z nich ukazuje kobiety jako "kawałki mięsa".

Zgodzę się, że w reklamach PETA, w porównaniu z reklamami innych organizacji, występuje dużo nagości. Zgodzę się, że w niektórych reklamach kobiety występują w uległej pozie i seksualny podtekst jest zbędny. Nie zgodzę się natomiast, że PETA jest seksistowską organizacją z seksistowskimi reklamami. Jest to zbyt ogólne, niepodparte faktami stwierdzenie, a próba jego uargumentowania po pierwsze naładowana jest błędami logicznymi, po drugie zaś po prostu banalna.

A Kult Ruchawki to fajny zin, są tam ciekawe artykuły, info o nim powinno pojawić się już wkrótce - premierę w realu miał na VI zjeździe, premiera internetowa lada dzień.

piątek, 23 kwietnia 2010

Bełkot wariatki.

Więc mam depresję. Podobno nic strasznego i podobno wyleczalne. Zdarzają się straszniejsze rzeczy, na przykład opryszczka (jeśli wierzyć reklamom). Albo parówka na zębach po śniadaniu - jak ostatnio uświadomiło mi radio. Psycholożka w Poradni Zdrowia Psychicznego na mnie nakrzyczała że ponad dwa lata czekałam z pójściem do lekarza i że się "strasznie zdrowotnie zaniedbałam". Ale miła była, taka stara szkoła.

W ogóle to zaczęło się od tego, że zawsze byłam prymuską, nie? Jak się jest inteligentną osobą, to i otoczenie więcej od Ciebie wymaga. Inteligencja zobowiązuje, hehe.

Teoria jest taka, że naszło na siebie dużo rzeczy, które uaktywniły ten depresyjny stan. Studia, praca magisteska, jedna praca tu, druga praca tam, aktywizm po godzinach, wyprowadzenie się z domu i jak to nierzadko bywa z inteligentnymi dziećmi - wielkie nadzieje rodziców. Po drodze przytyłam 20 kilo, których nie potrafiłam zrzucić. Nie dostałam stypendium naukowego bo czwarty rook zaliczyłam warunkowo - przez to, że mój lektor nie zgłosił "centrali", że chcę zdawać egzamin z czeczeńskiego, przez co go dla mnie nie przygotowali, przez co, chociaż chciałam, nie mogłam zdawać. Jak to na UW bywa każdy student to kombinator, a studentki jeszcze większe kombinatorki z definicji, więc mojego ŧłumaczenia nikt pod uwagę nie wziął, ciachnęli mi warunek i ucięli mi stypendium.

Postanowiłam więc, że mam te studia w dupie, skoro mi takie komplikacje robią a ja im średnią podnoszę, i przestałam przychodzić. Zerwałam sobie kontakt z większością znajomych i z fantastyczną promotorką, chociaż bez problemu mogłam po napisaniu magisterki zostać na studiach doktoranckich. Miałam nawet temat pracy. Taka jestem ambitna.

Potem jak mnie w jednej pracy zrobili w chuja, to zamiast się postawić i zrobić tak, żeby na moje wyszło, też przestałam przychodzić.

I tak bym sobie po kolei rezygnowała z wszystkiego po kolei, aż by mi zostało samo życie do rezygnacji, ale mi kazali iść do lekarza. I poszłam i poczekałam dwa tygodnie i na mnie psycholożka nakrzyczała. A później kazała iść do lekarza pierwszego kontaktu po leki. I chociaż na myśl o pójściu do pracy (którą kocham) zatyka mnie w klatce piersiowej i czuję lęk na poziomie fizycznym (w sensie, no, z lęku mnie aż boli), to lekarka mi leki przepisała, ale zwolnienia dać nie chciała.

Bo depresja, jak wiadomo, to nie choroba, tylko rażące lenistwo.

Tak, wiem, to wszystko się nie umywa do tego, ile każdego dnia ginie zagrożonych gatunków, ile dzieci umiera z głodu i ile zwierząt cierpi w schroniskach. Ale ze mnie samolub!

Kajam się i tonę w poczuciu winy, zapewniam!

No dobra, na poważnie to siedzę sobie, łykam fluoksetynę i czekam na te mityczne niekontrolowane orgazmy.

I piszę o tym wszystkim bo uważam, że depresja to choroba a nie lenistwo, że należy o niej mówić aby ją odstygmatyzować, oraz chciałam ostrzec, że jak jeszcze raz ktoś mi powie "weź się w garść" to zajebię.

piątek, 16 kwietnia 2010

Metan zły, ozon dobry. Metan zły, ozon dobry. Metan zły, ozon dobry... ups!

Ok, to co napiszę może przez niektórych nie być dobrze odebrane. Ale cóż, bycie attention whore jednak tego ode mnie wymaga - wzbudzania kontrowersji, znaczy się.

Tak więc jest takie pismo dla kobiet. Z zacięciem ekologicznym. Pismo ma aspiracje i nieduże możliwości finansowe, co widać gołym okiem. Czy niski nakład i "zaangażowanie" mogą jednak usprawiedliwiać błędy merytoryczne, a dosadniej rzecz ujmując - głupoty, jakie pojawiły się w najnowszym numerze?

Czytam sobie recenzję filmu "Banany", który już niedługo będzie można obejrzeć na Planete Doc Review. Czytam i czytam i kilka razy pojawia się w tekście groźny związek o nazwie DTC. Pierwszy raz o nim słyszę, ale autorka pisze, że związek ten wykorzystywano jako pestycyd jeszcze w latach 90tych i że jego szkodliwe działanie jest powszechnie znane.

Wchodzę sobie na angielską Wikipedię i wpisuję w wyszukiwarkę "DTC". Otrzymuję listę haseł. Szukam jakiegoś groźnego związku chemicznego. Jedyny związek chemiczny, jaki znajduję, to "d-tubocurare, an anaesthetic agent". Czyli środek, który wykorzystuje się obecnie do znieczulania, prowadził wcześniej burzliwe życie jako pestycyd, namieszał, zreflektował się i postanowił zacząć nowe życie i pomagać ludziom?

He he.

Jak się okazało, chodziło o DBCP, o czym przeczytać można chociażby na stronie Wikipedii poświęconej filmowi. Przyznam się, że z różnych śmiercionośnych środków najlepiej znam DDT, a o DBCP wcześniej nie słyszałam. Domyślam się, że większość osób również. Co nie oznacza, że nie trzeba się przykładać do tego, co się pisze, bo nikt i tak nie zauważy. Ja zauważyłam. Ktoś inny z pewnością również. Kilka minut na Wikipedii i już wiem, że do sądu przez jego użycie pozwano m.in. Dow Chemicals, Shell Oil Company i potentata bananowego Dole Company. A DTC?

Cóż...

Ok, powiedzmy, że może ktoś zrobił literówkę, ktoś inny nie zauważył. Skróty środków chemicznych to przecież niełatwa do zapamiętania sprawa. Ale kilka stron wcześniej w artykule o ekologicznej gwieździe przeczytałam coś, co (prawie) zrewolucjonizowało moje podejście do globalnego ocieplenia!

Szło tak:

W jednym z wywiadów przyznała, że sadzi drzewko po każdym odbytym locie samolotem. Robi to by zachować równowagę w przyrodzie, ponieważ samoloty emitują dwutlenek węgla i tlenek azotu, które przyczyniają się do powstawania ozonu i destrukcji metanu odpowiedzialnego za globalne ocieplenie...


Czy cofnęliście się po to, żeby przeczytać to zdanie jeszcze raz? Ja tak - i to nie jeden, ale trzy razy! O ile wpadkę z DTC da się wybaczyć, o tyle pomylenie ozonu z metanem już nie. Samoloty przyczyniające się do produkcji ozonu i destrukcji metanu to spełnienie snu ekologów-podróżników. Zabawne, lecz jeśli się nie wie, o czym się pisze, to się po prostu nie pisze. Nie?

Bardzo się cieszyłam, że to pismo powstało. I widzę w nim ogromny potencjał. Tym niemniej tego typu wpadki wcale mu nie pomagają - przy małych środkach finansowych na promocję pisma niezbędne jest utrzymanie wysokiego poziomu merytorycznego! Jeśli tytuł nie ma pieniędzy na bilbordy i reklamy w telewizji, tytuł musi reklamować się sam - swoim poziomem! A do napisania poprawnego merytorycznie i ciekawego tekstu naprawdę nie potrzeba dużo pieniędzy.

sobota, 10 kwietnia 2010

Słowo-stok

Wylewam z siebie ostatnio słowa jak dziurawa tama. Dawno nic nie pisałam i widzę, jak bardzo mi tego brakowało! Przetłumaczyłam ostatnio jeden tekst, który prawdopodobnie trafi do Organa, zrobiłam wpisik na bloga po czteromiesięcznej przerwie, a teraz szykuję teksty do nowego animalistycznego zina, którego premiera już na kwietniowo-majowym zjeździe! Piszę tam dwa teksty o aktywiźmie oraz jeden o ruchu wegańskim tłumaczę.
Mam nadzieję na tej radosnej fali nadrobić tłumaczenie pewnej książki, której tytułu tym razem nie zdradzę. ;) Oraz napisać artykuł do lipcowego numeru Fragile – wierzę, że skoro napisałam na blogu, który ktoś chyba czyta, że to zrobię, to nabierze to mocy sprawczej i faktycznie to zrobię, bo inaczej zrobi mi się po prostu głupio. Nie oznacza to, że napiszę tak zajebisty tekst, że mi go przyjmą, ale że napiszę tekst, z którego będę zadowolona. O co w sumie niełatwo, z moim chorym perfekcjonizmem.
Spłodziłam już dzisiaj 12 tysięcy znaków, a jest dopiero 13:53.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Dyskretny urok abolicjonistów

Był sobie kiedyś Martin Balluch. Gdzieś indziej był Gary Francione. Zarówno Martin, jak i Gary byli aktywistami na rzecz wyzwolenia zwierząt. Różniło ich kilka rzeczy, takich jak wiek czy narodowość, lecz najważniejszą różnicą były przyjęte przez nich metody.

Martin w Austrii działał na rzecz zmian prawnych. Gary w Stanach Zjednoczonych pisał eseje i pamflety na temat wyższości pewnego systemu etycznego, honorującego prawa zwierząt, nad pozostałymi. Martin doceniał pracę Gary'ego, ale dalej robił swoje, bo uważał, że to, co robi jest skuteczne. Co więcej, jego działania doprowadziły nawet do pewnych zmian w austriackim prawie.

Gary'ego bolała postawa Martina. Czy to z zazdrości, czy frustracji, czy po prostu cechującego się potrzebą wywyższania charakteru, zaczął ostro krytykować działania Martina.

Że powiększenie klatek to nie to samo, co ich zlikwidowanie.

Że zlikwidowanie klatek dla kur to nie to samo, co zlikwidowanie klatek dla wszystkich zwierząt.

Że zakaz występu dzikich zwierząt w cyrkach to nie to samo, co zakaz występu jakichkolwiek zwierząt.

Że zakaz hodowli zwierząt na futra to stawianie pewnych gatunków zwierząt ponad innymi.

Że zmiany prawne to nie to samo, co zmiany w świadomości i przyjętym przez społeczeństwo systemem etycznym.

Że przyjęty przez jednostkę system etyczny jest lepszą gwarancją niż prawne obostrzenia.

I tak dalej.

Martinowi zależało na skuteczności swoich działań. Dlatego wdał się w polemikę z Garym – chciał wyjaśnić swoje stanowisko. Doprowadził w ten sposób do rozpoczęcia dyskusji, która trwa do dziś. Nie tylko między nim, a Garym.

Dyskusja ta dzieli całe środowisko obrońców praw zwierząt, również w Polsce. Dyskusja o wyższości jednej strategii nad inną jest o tyle bezcelowa, że żadna z nich, w żadnym miejscu na świecie, nie doprowadziła do wyzwolenia zwierząt. Czemu więc nie dojść do wniosku, że w takim razie najlepiej, aby każdy robił swoje, spotkamy się np. za 30 lat i pogadamy?

Mogłoby być to takie proste, gdyby nie fakt, że ludzie są, cóż, tylko ludźmi. Cechy charakteru niektórych nie pozwalają na przyznanie się do błędu w osądzie, na wycofanie czy rozejm. Wegetarianie i weganie wiedzą, jak to działa – ile razy najpierw pytano ich o dietę, następnie ją atakowano, a na koniec, po próbie obrony, stwierdzano, że są agresywni i przesiąknięci propagandą?

W przypadku dyskusji między abolicjonizmem i tzw. new welfaryzmem słowem-klucz jest kontrproduktywność. Według abolicjonistów:

powiększanie klatek kurom jest kontrproduktywne dla ruchu wyzwolenia zwierząt (tak samo, jak wprowadzenie praw wyborczych dla kobiet jest kontrproduktywne dla sufrażystek);

wprowadzenie zakazu hodowli zwierząt na futra jest kontroproduktywne dla ruchu wyzwolenia zwierząt (tak samo, jak wprowadzenie zakazu kamieniowania za seks pozamałżeński jest kontrproduktywne dla islamskich obrończyń praw człowieka);

uwalnianie zwierząt z laboratoriów, znajdywanie im bezpiecznych domów i filmowanie warunków, w jakich były przetrzymywane jest kontrproduktywne dla ruchu wyzwolenia zwierząt (tak samo, jak Podziemna Kolej była kontrproduktywna dla ruchu wyzwolenia niewolników);

mówienie wszystkim, że nie powinni zjadać zwierząt, bo jest to nieetyczne jest skuteczne (tak samo, jak mówienie mężom, żeby nie bili swoich żon, bo one też mają swoje uczucia).

Jeśli ktoś w powyższych przykładach widzi pewien paradoks, to śpieszę z wyjaśnieniem, że jest on tam jak najbardziej zamierzony. Abolicjoniści krytykujący metodę małych kroków u organizacji new welfarystycznych nie widzą, że w przypadku zdobywania przez kobiety czy niewolników prawa do bycia ludźmi właśnie metoda małych kroków się sprawdziła. Nikt normalny nie chodził od bramy jednej plantacji bawełny do drugiej i nie mówił właścicielowi, że powinien natychmiast uwolnić niewolników, bo oni cierpią. Żadna normalna sufrażystka nie domagała się zostania prezydentką Stanów Zjednoczonych, bo kobiety nie są gorsze od mężczyzn!

Nie dlatego, że kobieta będąca prezydentką albo wolny niewolnik to coś, czego nie chciano osiągnąć. Po prostu metoda małych kroków w obydwu przypadkach okazała się bardziej skuteczna. Łatwiej w kraju islamskim stopniowo wprowadzać nowe ułatwienia dla kobiet, niż od razu za jednym zamachem znieść tam patriarchat. Dlaczego w przypadku praw zwierząt miałoby nagle być inaczej? Mechanizmy są przecież te same, ludzie ci sami...

Chodzi nam przecież o to samo – o wyzwolenie zwierząt. Samo to jest wystarczająco trudne, a ciągłe kłótnie wewnątrz środowiska z pewnością walki nie ułatwiają.