Pamiętacie liceum? To były piękne czasy. Ci młodzi, piękni chłop... E, nie o tym miałam. Ach, te referaty z geografii żywcem zrzynane z Internetu, nagradzane oceną bardzo dobrą albo nawet celującą. To cudowne ograniczanie uczniowskiej inicjatywy i pomysłowości. To dławienie w zarodku wszelkich dyskusji podczas lekcji.
Piekne czasy...
A tak na poważnie, to zrobili nam w liceum straszną krzywdę. Nie mówię tu o obowiązkowym wuefie czy lekcjach P.O., tylko o podejściu nauczycieli do wspomnianych wcześniej referatów, nie tylko geograficznych. Jest gorąco, powiem więc krótko: w liceum nauczyli nas plagiatować. I mieć przy tym wszystko, poza wyrzutami sumienia.
Studia to ten drugi biegun. Przekonałam się o tym podczas sesji, kiedy miałam do napisania całkiem sporo pokaźnych prac semestralnych. Zabawne, że w liceum nikt nas nie nauczył, a na studiach wymagają od nas już z samego początku (chyba wrodzonej, bo skąd indziej mielibyśmy ją mieć?) znajomości tworzenia bibliografii, zasad cytowania, parafrazowania, cuda niewidy.
Nie wiem, czy na innych kierunkach tak jest, ale u mnie istnieje wśród wykładowców plagiatofobia. Poważnie. Ja rozumiem, że kradzież własności intelektualnej jest zła, też by mi było przykro, gdyby ktoś wykorzystywał moje rewolucyjne pomysły i przebłyski intelektu (jakże rzadkie...), podpisywał się pod nimi i dostawał piątki. Z drugiej jednak strony, dochodzi do sytuacji zgoła absurdalnych. W zeszłym roku znajomy napisał rewelacyjną pracę. Prowadząca była tak przekonana o ograniczonych możliwościach intelektualnych studentów, że całą, podkreślam, CAŁĄ jego pracę (ze 4 strony) wklepała zdanie po zdaniu do gogli.
Po co?
Była święcie przekonana, że to plagiat. "Praca za dobra na studenta". Dziękuję bardzo, z tych studentów - być może - wyrosną doktoranci, pani profesor też kiedyś studentką była... I tak uważam, że miał chłopak szczęście. Bo poza plagiatem umyślnym istnieje również (werble!) plagiat nieumyślny*.
Jeżeli np. interpretujesz wiersz, to jak wiadomo, istnieje skończona liczba interpretacji, nawet, jeżeli mówimy o poezji Gertrudy Stein**. Skoro ta liczba jest skończona, to ktoś już na pewno wcześniej wpadł na podobny pomysł. Prawdopodobnie jest też krytykiem literackim. Ergo, na pewno napisał/a jakieś wielki pompatyczny papier na ten temat. Gdyby pani prowadząca wpadła na taką pracę, nie pomogłyby tłumaczenia studenta, że pisał sam. Nikt by mu nie uwierzył, bo jest przecież tlyko studentem. Jak można zaufać komuś bez tytułu, bez chociażby marnego mgr prezd nazwiskiem?
Naszym zasranym obowiązkiem jest wyszukiwanie, czy ktoś już wcześniej na nasz pomysł nie wpadł. Do skutku. Powiedziano mi to na zajęciach, podpierając się stwierdzeniem: "proszę państwa, jest to praca naukowa, bibliografia musi być".
Bibliografio, mój święty Graalu.
Według mnie ma to negatywny wpływ na studenta. Oczywiście, zwolennicy podpierają się wymogami "naukowości" pracy oraz rozwinięciem w studentach umiejętności wyszukiwania. Tak, żebym póżniej sprawniej oferty na pośredniaku wertowała. Chodzi o to, że zamiast koncentrować się na stworzeniu chociażby spójnej interpretacji dzieła literackiego, koncentruję się na pamięciówce konwencji tworzenia bibliografii. Stresuję się tym, czy na pewno dobrze opisałam źródło, bo jeżeli nie, to mi nie przyjmą pracy (i witaj wrześniowa poprawko).
I na koniec: ogranicza się w ten sposób moje kreatywne myślenie. Zamiast propagować tworzenie prac samodzielnie propaguje się budowanie tychże na zasadzie łączenia ze sobą cudzych myśli, oczywiście z bibliografią na półtorej strony. Zaiste, praca warta wtedy jest o wiele więcej.
I co wyszło z mojego pitolenia? To, że w liceum mieli plagiaty w głębokim poważaniu, a na studiach mają na tym punkcie manię. Zasada złotego środka woła o pomstę do nieba.
Musiałam sobie ponarzekać.
* Karany tak samo, jak ten z premedytacją.
** Zapewniam, te interpretacje da się policzyć! Ja to kiedyś udowodnię!
Piekne czasy...
A tak na poważnie, to zrobili nam w liceum straszną krzywdę. Nie mówię tu o obowiązkowym wuefie czy lekcjach P.O., tylko o podejściu nauczycieli do wspomnianych wcześniej referatów, nie tylko geograficznych. Jest gorąco, powiem więc krótko: w liceum nauczyli nas plagiatować. I mieć przy tym wszystko, poza wyrzutami sumienia.
Studia to ten drugi biegun. Przekonałam się o tym podczas sesji, kiedy miałam do napisania całkiem sporo pokaźnych prac semestralnych. Zabawne, że w liceum nikt nas nie nauczył, a na studiach wymagają od nas już z samego początku (chyba wrodzonej, bo skąd indziej mielibyśmy ją mieć?) znajomości tworzenia bibliografii, zasad cytowania, parafrazowania, cuda niewidy.
Nie wiem, czy na innych kierunkach tak jest, ale u mnie istnieje wśród wykładowców plagiatofobia. Poważnie. Ja rozumiem, że kradzież własności intelektualnej jest zła, też by mi było przykro, gdyby ktoś wykorzystywał moje rewolucyjne pomysły i przebłyski intelektu (jakże rzadkie...), podpisywał się pod nimi i dostawał piątki. Z drugiej jednak strony, dochodzi do sytuacji zgoła absurdalnych. W zeszłym roku znajomy napisał rewelacyjną pracę. Prowadząca była tak przekonana o ograniczonych możliwościach intelektualnych studentów, że całą, podkreślam, CAŁĄ jego pracę (ze 4 strony) wklepała zdanie po zdaniu do gogli.
Po co?
Była święcie przekonana, że to plagiat. "Praca za dobra na studenta". Dziękuję bardzo, z tych studentów - być może - wyrosną doktoranci, pani profesor też kiedyś studentką była... I tak uważam, że miał chłopak szczęście. Bo poza plagiatem umyślnym istnieje również (werble!) plagiat nieumyślny*.
Jeżeli np. interpretujesz wiersz, to jak wiadomo, istnieje skończona liczba interpretacji, nawet, jeżeli mówimy o poezji Gertrudy Stein**. Skoro ta liczba jest skończona, to ktoś już na pewno wcześniej wpadł na podobny pomysł. Prawdopodobnie jest też krytykiem literackim. Ergo, na pewno napisał/a jakieś wielki pompatyczny papier na ten temat. Gdyby pani prowadząca wpadła na taką pracę, nie pomogłyby tłumaczenia studenta, że pisał sam. Nikt by mu nie uwierzył, bo jest przecież tlyko studentem. Jak można zaufać komuś bez tytułu, bez chociażby marnego mgr prezd nazwiskiem?
Naszym zasranym obowiązkiem jest wyszukiwanie, czy ktoś już wcześniej na nasz pomysł nie wpadł. Do skutku. Powiedziano mi to na zajęciach, podpierając się stwierdzeniem: "proszę państwa, jest to praca naukowa, bibliografia musi być".
Bibliografio, mój święty Graalu.
Według mnie ma to negatywny wpływ na studenta. Oczywiście, zwolennicy podpierają się wymogami "naukowości" pracy oraz rozwinięciem w studentach umiejętności wyszukiwania. Tak, żebym póżniej sprawniej oferty na pośredniaku wertowała. Chodzi o to, że zamiast koncentrować się na stworzeniu chociażby spójnej interpretacji dzieła literackiego, koncentruję się na pamięciówce konwencji tworzenia bibliografii. Stresuję się tym, czy na pewno dobrze opisałam źródło, bo jeżeli nie, to mi nie przyjmą pracy (i witaj wrześniowa poprawko).
I na koniec: ogranicza się w ten sposób moje kreatywne myślenie. Zamiast propagować tworzenie prac samodzielnie propaguje się budowanie tychże na zasadzie łączenia ze sobą cudzych myśli, oczywiście z bibliografią na półtorej strony. Zaiste, praca warta wtedy jest o wiele więcej.
I co wyszło z mojego pitolenia? To, że w liceum mieli plagiaty w głębokim poważaniu, a na studiach mają na tym punkcie manię. Zasada złotego środka woła o pomstę do nieba.
Musiałam sobie ponarzekać.
* Karany tak samo, jak ten z premedytacją.
** Zapewniam, te interpretacje da się policzyć! Ja to kiedyś udowodnię!
1 komentarz:
za moich czasów sieci nie było:P
dobrze ze juz xero było i sciagi mozna było zmniejszac:)) choc w sumie i tak nie używałem :))
swiat nie nadąża z rozwojem kopiowalności treści.. stad wszystkie problemy.
copyright jest burżuazyjnym przeżytkiem
magistra to powinien dostawac ktos co cos ciekawego wymysli, 99,9% prac to rżnięcie cudzych mysli+własne wodolejstwo...nic twórczego
nie wiadomo po co to robione, poza dyplomem oczywiscie
Prześlij komentarz