niedziela, 11 czerwca 2006

Dni Woli 2006, czyli lans pełną gębą.

W ten weekend odbywały się Dni Woli. Nie wiem, po raz który, nie wiem też, z jakiej okazji, w każdym razie weekend miałam pełen wrażeń. Gwoździem programu było odtworzenie starego Kercelaka, na skwerze Sybiraków, który znajduje się przed kościołem baptystów na rogu Żelaznej i Chłodnej.

Kercelak to nie istniejący już, bo przedwojenny jeszcze bazar, oryginalnie umiejscowiony wzdłuż ul. Okopowej. Zacytuję nawet Gazetę Domową: Profesor Bronisław Wieczorkiewicz w artykule "Folklor i gwara Woli" stwierdził, iż najpełniejszy obraz życia przedmieścia Warszawy można było wyśledzić na Kercelaku. Z biegiem lat ogromny plac targowy stał się miejscem sprzedaży najróżniejszych przedmiotów. (...) Na zewnątrz targowisko nie różniło się od innych tego rodzaju. W straganach, budkach, z koszów lub od "naręczniaków" można było nabyć wszystko, w sposób najzwyczajniejszy, byle po długich targach. Jakość towarów nie była najlepsza, bowiem tu sprzedawała i kupowała przysłowiowa bieda z nędzą. Kercelak charakteryzował się niepowtarzalną barwnością, a to dzięki różnorodności przedmiotów handlu, osobliwości handlowania i przedziwnych postaci trudniących się tą profesją, a także dzięki językowi. Nikogo nie raziły wiązanki ani łacina. Język używany na Kercelaku czerpał słownictwo z gwar środowiskowych: złodziejskiej, więziennej i innych, rozciągał się też na całą Wolę, nadając mowie cechę swoistych odmian.

Odnowienie Kercelaka to ciekawe przedsięwzięcie. Przecież, logicznie rzecz biorąc, takie targowisko to: wspieranie handlu lokalnego, integrowanie się lokalnych społeczności, krzewienie kultury d.i.y., czyli wszystko to, co alterglobaliści lubią najbardziej. Tym bardziej szkoda, że targowisko wznowiono tylko na jeden weekend, oraz że w praniu wyszło to co najmniej nie tak.

Pomijam fakt, że impreza była beznadziejnie rozreklamowana, w efekcie czego przestrzeń przeznaczona na handel świeciła pustkami. Nie będę również rozwodzić się nad wiatrem, który ciągle wszystko zwiewał. Przeraziło mnie troszkę to, co się na imprezie pojawiło.

Cóż, jak tak teraz sobię myślę, to Fundacja Viva i Stowarzyszenie Pomocy Królikom pasowały tam jak pięść do nosa, ale w przypadku obrońców zwierząt powinno się myśleć trochę innymi kategoriami, chodzi wszakże o PR i o poprawę świata i wyzwolenie różowych pluszaków. Taa... W każdym razie, o ironio, pierwszego dnia wybraliśmy sobie niefortunnie miejsce tuż obok grilla i przez bite 8 godzin śmierdziało nie tylko palonym trupem, ale i paliwem do grilla o zapachu psiej kupy. Wiecie, tak jak są odświeżacze do samochodów o zapachu lasu czy cytrynki, tak paliwa do grilla również są perfumowane. Akurat panu, który w sobotę grill obsługiwał, ten zapach najbardziej przypadł do gustu. Cóż, mamy kapitalizm, jemu wolno perfumować się psią kupą, nam wolno narzekać.

Były takie tuzy jak Sante czy Avon, to akurat z jednej strony sympatyczne, gdyż żywię do tych firm pozytywne uczucia, ale z drugiej strony nijak się to ma do lokalnego handlu. Był IRN BRU - tak, ten od cycków Dody - ze swoim mega profesjonalnym* stoiskiem i paniami w białych tiszertach.

Były też zwykłe stoiska z rzeczami, które można dostać w całej Warszawie, takie wabiki na turystów: biżuteria, wata cukrowa, obwarzanki i inne takie. Jeśli natomiast chodzi o niemiłe ciekawostki, to poniżej kilka zdjęć.**

* Ironia.
** Jak mi się już zechce je wrzucić.

Brak komentarzy: