środa, 29 listopada 2006

Bo gdy zgasną światła...

Jakiś czas temu lewa strona Warszawy została postawiona w trudnej sytuacji. Bardzo trudnej. Tragiczej wręcz. Och!

Ale od początku.

Siedzę w piątek wczesnym popołudniem na ostatnich zajęciach, niebo zaczyna delikatnie szarzeć, salę wypełnia szum kartek i świetlówek. Szare komórki usilnie maskują nic-nie-robienie-w-oczekiwaniu-na-koniec-zajęć. Nagle robi się zupełnie cicho. I ciemno.

Umarłam?

W całym instutycie zgasły światła i automaty Nescafe. Apokalipsa. Wszystkie zajęcia zostają odwołane; podobno w całej Warszawie... nie ma... prądu. Odkąd skończyłam 15 lat zawsze chciałam to zobaczyć. Warszawę pozbawioną prądu. Najchętniej pod wieczór, ale popołudnie też wydało mi się zadowalające, z braku laku*.

Wąską zaciemnioną klatką schodową udaję się na parter. Jest absolutnie cicho - dopiero gdy świetlówki przestają szumieć dochodzi do mnie, jak głośno było wcześniej. Na zewnątrz, tuż przed pl.3 Krzyży, nie ma nic odbiegającego od normy, mimo to czuć coś w powietrzu. Coś jak aromat przedświątecznej atmosfery, ale bez prezentów i przecen; bez promocji i kolejek w supermarketach po horyzont. No super po prostu.

Zmierzam pod Smyka, bo tam umówiłam się ze znajomym. Na rondzie De Gaulle'a masakra - światła nie działają, policjanci próbują opanować sytuację. Zastanawiam się, jak źle musi być w tym momencie pod Rotundą. Wszystkie mijane po drodze sklepy zamknięte: bez prądu nie ma drzwi automatycznych, kas fiskalnych, a co najważniejsze - bramek wykrywających to okropne, bezbożne, złodziejskie plugastwo.

Myślę sobie: umarłam i poszłam do raju. Poważnie.

Pół obsługi Empik Junior stoi przed wejściem i pali papierosa. Ochroniarze nie wpuszczają ludzi do sklepów. Nie ma płynącej z nieba muzyki. Tramwaje stoją. Mijamy z kolegą ludzi rozmawiających o możliwym zamachu terrorystycznym. Obydwoje uśmiechamy się do siebie. W przejściu podziemnym absolutnie ciemno. Żałuję, że nie widziałam ciemności pod Dworcem Centralnym... to dopiero musiało być coś! Cóż, może następnym razem.

To naprawdę fantastyczne uczucie było. Nie mogłam przez kwadrans dodzwonić się do taty z pytaniem, czy na Pradze też nie ma prądu. Szkoda, że trwało to tak krótko, i po dwóch godzinach wszsytko zaczęło wracać do normy.

Tak, wiem, wszystkie te komplikacje, straty, oczywiście, giełda pewnie ucierpiała, a jakie korki się porobiły, o matko boska, prawie jak koniec świata. Mimo to można było zauważyć, że ludzie jakoś zwolnili. Po co się spieszyć do Arkadii skoro i tak nas tam nie wpuszczą? Po co się denerwować czekając na autobus skoro można iść do domu na piechotę?

Nie twierdzę, że da się żyć bez prądu. Ale raz na jakiś czas przydałoby się Warszawiakom takie ożeźwienie. Kto jak kto, ja miałam humor przedni do końca tygodnia. Mój rower też.


* he-he... ekhm.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No ja raczej nie chciałbym się znaleźć pod centralnym w momencie gdy gasną światła.

Najlepsze było przechdozenie przez szersze jezdnie. Ludzie gromadzili się w większe grupy aby łatwiej wymusić na zamochodach zatrzymanie. W końcu jednego można przejechać, ale dziesięciu to już nie koniecznie.