poniedziałek, 26 lutego 2007

Weekend w Toronto City.

Pojechaliśmy z Berkmanem do Toronto na weekend wydarzeń kulturalnych. Najpierw benefit na Tarę, później Ostatnie Urodziny Radia Maryja i przegląd filmów antyfaszystowskich w Pilonie.

Szkoda, że Dr Blacklove nie dojechali - komplikacje po drodze, zepsuty samochód, zła karma i w ogóle. Szkoda, że Plebania zarządała 550zł za występ, przyjechała dwoma samochodami - w drugim ze swoimi groupies, za co też zwrot chcieli. Szkoda, że go dostali, bo reszta grała za free - w końcu to benefit. Szkoda, że Aporia gra takie krótkie sety. Szkoda, że nie wzięłam na koncert aparatu.

To był mój pierwszy wypad na gig do innego miasta - jeżeli nie liczyć dwóch festiwali w Piasecznie i Nie Zabijaj, ale Piaseczno jest tuż pod Wawą, a na Nie Zabijaj jechałam z misją, poza tym obydwa są festiwalami więc liczą się inaczej. Miłym zaskoczeniem dla mnie było to, że każdy zespół dziękował organizatorom za zaproszenie, oraz że - w porównaniu z warszawką - było o wiele więcej mówienia między muzyką. Scarlett też mogła bez ograniczeń snuć opowieści o Tarze, każda inna i każda wyjątkowa, i ludzie jej słuchali. Poza kilkuosobową grupką "Panki grać, kurwa mać", ale to lokalny folklor.

Ostatnie Urodziny wyszły fenomenalnie, fin-de-sciecle'owo i bardzo dynamicznie. Zazdroszczę Toruniowi pomysłów, aczkolwiek nie zazdroszczę im Radia Maryja.

Przed Urodzinami marzliśmy z R. nad Wisłą, zdziwieni (przynajmniej ja), że nie śmierdzi tak jak w Wawie. Nie wiem, czy zapach ucieka jakoś po drodze? Bo w Wawie bywają dni, kiedy niemiłosiernie śmierdzi. Amazonka Europy Środkowej.

Może po prostu zbyt zimno było i wiatr za mocny. Będę pod koniec marca raz jeszcze to się przekonam, jeżeli pogoda nie spłata figla.

Tak w ogóle, Toruń miłym miastem jest. Wszędzie można na piechotę albo rowerem, w sklepie mają wegańską czekoladę z koniakiem za 1,39 i pasty do zębów Ziaji. Mają również najpiękniejsze mieszkania na poddaszach starych kamienic, jakie widziałam (a poddaszy widziałam już w swym życiu kilka, oj widziałam). Kiedyś zamieszkam w podobnym.

Na przeglądzie filmów nie byłam, bo intensywność mnie nieprzywykłą strasznie wymęczyła, ale następnym razem sobie odbiję.


R. powiedział na koncercie, zirytowany moją nieśmiałością wobec pewnej piosenki, że gdy zrobi się ciepło, pojedziemy do jakiegoś miasta, gdzie nikt nas nie zna, pójdziemy gdzieś, gdzie wszyscy kręcą dupą, schlejemy się i przez całą noc będziemy kręcić dupą z nimi, chociażby dlatego, że nie mamy gdzie spać i że noc wtedy szybciej minie.

Dyskoteka gra
On wypatrzył dawno ją
Stała za filarem
Miała spodnie, bluzę modną
I modny zegarek
Podszedł bliżej, przyjrzał się
Tak, to będzie ona
Wymarzona cud-kobieta
Może nawet żona

Chłopak zdobył się na gest
Skoczył po dwa drinki
Jak to cudo rusza się!
Jaki kolor szminki!
Teraz albo nigdy - myśli
Chłopak już nie może
You know babe
Trzymaj drinka
Czekam na danceflorze
A na płycie w reflektorach
Big rozczarowanie
Bo bez listka był zegarek
Bez pasków ubranie

Dyskoteka gra

Kto z paskami spodnie nosi
Ha, ha, haczyk na bluzie
Robi często smutne oczy
I smutną ma buzię
O czym myśli tajemnicza
Smutno-oka młodzież?
Czy z haczykiem ma obuwie
I z paskami odzież

Dyskoteka gra

Ostatnie Urodziny Radia Maryja.

Proszę Państwa, studio fotograficzne Złamana Marchewka prezentuje krótki foto-reportaż z Ostatnich Urodzin Radia Maryja!

Jak widać, program obchodów był bardzo bogaty i interesujący; niestety, z powodów, które nie są wystarczająco jasne, lecz których bystry czytelnik się domyśli, nie do końca zrealizowane.

Ojciec Dyrektor i jego Wierny Pomagier. Plecami Moherowa Armia krzycząca "Ejmen!" i przyklaskująca każdemu słowu wydobywającemu się z Ust Jego Świątobliwości.

W ferworze walki o najwierniejszą moherową babcię Komunia Święta się pogubiła.

Łojezu, wszyscy nie żyją!


Relacje: 1 i 2 również na indymediach.


czwartek, 15 lutego 2007

Infinite Variations, Marci Nelligan [frag.]

Fragment pochodzi z E-ratio. Przeczytaj go i zastanów się nad nim troszkę, ja za ciebie roboty odwalać nie będę. A pobawić się w interpretację warto - mi dało sporo satysfakcji. Angielski jest średnio wymagający - przykro mi, w tłumacza poezji, chociaż o tym marzę, bawić się jeszcze nie zamierzam.

from
Infinite Variations
by Marci Nelligan

1.

Belief in various objects

led to resemblance

the mouth of the whale

or lower eye.


We cannot explain the world

singularly—

various causes

construct for god

bodies in

one country

whilst in another

trees or bread.


The hand will strike

segments of a limb used solely for locomotion

its enemies will change to orchids—


through the occasional here

a mamma-blood apparatus

secretes nutritious fluid.


Mankind acquired reason

this should be this

and also that


closer and—all the more

a perfect mind.


2.

Near the head

exists a close analogy—

the tail


before the eyes

plumes of birds,

teeth of certain lizards


under my thigh

your hand

in electric intervals

finally lost

its transition


spoken in the ears

as well as the cave

trees that were buried

now mature


the same country

put a field of organs

in manifest irritation


the land is old

and powerful


in defense of which

is something new


niedziela, 11 lutego 2007

Holly shit, Jesus Christ!


W oczekiwaniu na swoją kolej przy dzisiejszej rejestracji na zajęcia (tak, niektórzy studenci dzienni muszą się na swojej alma mater zjawiać w niedzielę przed południem) znajomy dla zabicia czasu zarzucił ostatnio obejrzanym filmem o bardzo wdzięcznej nazwie Jesus Camp.

Pierwszym moim skojarzeniem z letnim obozem przedstawionym w filmie były te osławione afgańskie "obozy dla terrorystów". Wiecie, granaty ręczne, skok przez płot, obsługa broni i intensywny kurs religioznawstwa. Warte odnotowania jest jednak to, że głowny "bohater" filmu nie tylko znajduje się na terenie Stanów Zjednoczonych, ale że "szkolone" są tutaj dzieci.

To może zacznę od zarzucenia trailerem:



Film, nakręcony w zeszłym roku przez Heidi Ewing oraz Rachel Grady, wywołał w Stanach nie lada burzę. Amerykanie, delikatnie rzecz ujmując, mają hopla na punkcie religii; co ważne, religii jakiejkolwiek, bo podobno bardziej niż Muzułmanów boją się i nienawidzą ateistów (o czym opowiada ten krótki, dający do myślenia reportaż CNN).

Obydwie panie współpracowały ze sobą przy kręceniu z-deka-zestereotypizowanego-jednakże-wartego-obejrzenia dokumentu o Czarnej społeczności Baltimore, The Boys of Baraka. Z tego, co udało mi się wyczytać, i z własnej obserwacji mogę zaryzykować stwierdzeniem, że Ewing i Grady tym razem zdołały nakręcić film całkiem obiektywny, co w przypadku kontrowersyjnego tematu nie należy do rzeczy łatwych. Interesujące, że zarówno Becky Fischer (o niej za moment), jak i przeciwnicy fundamentalistów chrześcijańskich promują ten film - Fischer jest nim zachwycona tak samo, jak jej przeciwnicy. I jedni i drudzy uważają go za głoszący ich wersję prawdy. Co by nie było, film dostał w styczniu tego roku nominację do Oscara w kategorii filmów dokumentalnych.

Może trochę o samej Fischer oraz o idei całego przedsięwzięcia.

Założeniem obozu jest przekonanie, że Ameryka musi przygotować się do pewnej religijnej odnowy, objawienia, że Chrystus przyjdzie całkiem niedługo i że trzeba wszystkich na jego przyjście przygotować (brzmi znajomo?). Dlatego też należy wyszkolić, e... przepraszam, wpoić chrześcijańskim dzieciom uczestniczącym w "Kids on Fire Summer Camp", że muszą wziąć na swoje barki ciężar głoszenia prawdy o Jezusie w zepsutym, upadłym, śmierdzącym, liberalnym (o zgrozo!) społeczeństwie. Naturalnie, rodzice dzieci zakładają, że gdy tylko ich pociechy osiągną odpowiedni wiek, wkroczą pewnym krokiem na scenę polityczną aby dokonać natchnionej rewolucji.

Becky Fischer jest pastorką kościoła ewangelickiego. Pod koniec zeszłego roku, z powodu kontrowersji jakie wzbudził film, ogłosiła niespodziewanie, że zamyka swój obóz na czas nieokreślony - dopóki kontrowersje nie ucichną. Tłumaczyła to tym, że boi się aktów wandalizmu wymierzonych przeciwko budynkom, w których mieścił się obóz.

Jej kariera pastora dziecięcego zaczęła się 16 lat temu, po wcześniejszych działaniach religijnych innego typu, sama Fischer wychowywała się w - nomen omen - całkiem konserwatywnej i tradycyjnej rodzinie. Wcześniej pracowała tu i ówdzie, miała nawet przez jakiś czas władzę nad rodzinną stacją radiową, motelem, oraz własnym sklepem. Jest głęboko przekonana i często powtarza, że "dzieci są narzędziem Boga", i że narzędzia te należy wykorzystać dla bożych celów. Jest również aktywną podróżniczką, odwiedziła (z misją, a jakże) m.in. Indie, Filipiny i Meksyk, nawracała również Indian poupychanych w amerykańskich rezerwatach.

Jeżeli ktoś ma ochotę się ostro wystraszyć, tutaj znajduje się pełnometrażowa wersja filmu (jeżeli jej nie zdejmą). Tutaj można obejrzeć krótki reportaż sieci ABC. A na koniec jedna z moich, ekhm, "ulubionych "scen z filmu:



Ostro? W innej scenie mama rozmawia z synem o kreacjonizmie i ewolucji, dzieciak uczy się w domu ze specjalnych podręczników, napisanych w tonie "science doesn't prove anything" (cytat z podręcznika) oraz "ewolucja i ludzie ją wyznający są głupi"; podręcznik neguje również problem globalnego ocieplenia, ponieważ... roczny wzrost temperatury jest zbyt mały, aby był w znaczny sposób odczuwalny. Szkoda gadać.

Oto, upraszczając dla nadania wypowiedzi dramatyzmu, co dzieje się z ludźmi, którzy biorą Biblię za wykładnię rzeczywistości, słowo w słowo.* Tym niemniej, fundamentalizm** przeraża zawsze - chociażby dlatego, że do wyjątków zaliczyć można przypadki, kiedy jest tolerancyjny dla wszelkiego rodzaju inności (vide przytoczony wcześniej reportaż na temat "ataku na ateistów").

Pytania brzmią: jak ci młodzi ludzie wpłyną za jakieś dziesięć lat, po wkroczeniu w dorosłość, na politykę Stanów Zjednoczonych? Czy da się być bardziej "natchnionym przez Boga" prezydentem niż Bush junior? Co z edukacją (w której kreacjonizm ma o wiele więcej miejsca, niż w Polsce), prawami obywatelskimi, problemami mniejszości, środowiskiem naturalnym, wolnością słowa, poprawnością polityczną, co z Manifest Destiny?

Czarno to widzę...

---
* Chociaż, paradoksalnie, może więcej w nich sensu i spójności niż u ludzi, którzy tylko część Biblii odczytują dosłownie, resztę natomiast poddają mniej lub bardziej dowolnym interpretacjom?
** Fundamentalizm religijny - rygorystyczne przestrzeganie zasad i norm wyznaczonych przez doktrynę religijną połączone często z narzucaniem tych zasad innym członkom społeczności niekoniecznie wyznającym tę samą religię lub przymusowym prozelityzmem (Wikipedia).

czwartek, 8 lutego 2007

Aphex Twin.

I czemu ja się dowiaduję o istnieniu Aphex Twin dopiero teraz?

Zakochałam się w tym kawałku. Teledysk jest hipnotyczny a muzyka najdelikatniej w świecie rozkłada na łopatki.






Dobranoc.

Marchewkowa rewolucja.

Ignorując fakt, że z powodu postępującego stępienia umysłu i ograniczającego się zasobu słownictwa (prawdopodobnie spowodowanego niedoborem wit D2 - w końcu zima, a ona głupia nie chce się bawić w suplementowanie, a promieniowanie z monitora nie jest tożsame z promieniami słonecznymi) coraz częściej używa na swoim blogu słowa "rewolucja", przedstawia wam mimo wszystko pod tym tytułem swój ulubiony (oraz jedyny jaki umie, więc w sumie automatycznie ulubiony czy chce, czy nie chce) wypiek: ciasto marchewkowe.

Nie omieszka w tym momencie wspomnieć, że ponieważ jest to jedyne ciasto, jakie umie, oraz ponieważ robi je od dawna, jest w tym przypadku mistrzynią ciast marchewkowych w powiecie. Całym powiecie. By definition. Drżyjcie.

Zignoruje również pobłazliwym wzrokiem pytania wszystkich niedowiarków, jakoby nie dało się zrobić a. ciasta z marchwi b. wegańskiego ciasta z marchwi.

Watch and learn.

Składniki (na dużo ciasta, jakżeby inaczej):
1,5-2 kg marchwi
1kg mąki (fajnie wychodzi biała/razowa pół na pół)
garść lub dwie rodzynek - opcjonalnie
szklanka oleju
szczypa soli
2-3 łyżki cynamonu
ewentualnie, jeżeli marchew jest zupełnie niesłodka, kilka łyżek cukru brązowego/trzcinowego
pół szklanki wody
soda/proszek do pieczenia - łyżeczka

A teraz, na czym cała ta frajda polega?

Ano, podstawą jest obranie tej ilości marchwi i jest to najbardziej czasochłonne. Przyznam się, że wszystko robię już na wyczucie, więc nie jestem w stanie powiedzieć, ile tej marchwi dokładnie potrzeba. Zasada jest taka, że gdy już marchew obierzemy, umyjemy, i zetrzemy w sokowirówce/robocie*, odmierzamy sobie jej 5 lub 6 szklanek i grzecznie wkładamy do jednej misy; do drugiej wsypujemy tyleż samo szklanek mąki. W międzyczasie zalewamy rodzynki wrzątkiem. Do mąki dosypujemy sól, cynamon i sodę oczyszczoną i mieszamy. Do marchwi dodajemy rodzynki razem z wodą, w której się moczyły (nie poparz się kotku).

Teraz do misy z marchwią wsypujemy po kilka łyżek mąki z drugiej misy i urabiamy łapkami; bardzo fajna zabawa, a kiedy skończymy, musimy jeszcze wymieszać powstałe ciasto ze szklanką oleju i, jeżeli istnieje taka potrzeba, dodajemy jeszcze wody (może mąka nie chce się wymieszać albo masa jst wybitnie sucha albo zupa była za słona).

Ciasto przekładamy do formy; jest tłuste dosyć, więc odpada dylemat wegana - czym do diaska wysmarować blachę - i wsadzamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika na godzinę.

Pomarańczowe ciasto z marchwi. Patrz pani, kto by pomyślał...

---
* tarka ręczna to absolutny zamordohizm... co jednak ważniejsze, ciasto wychodzi dziwne.

środa, 7 lutego 2007

Something went wrong, my dear Watson.

Za dosłownie kilka godzin otwarcie Złotych Tarasów, czyli kolejnego centrum handlowego w Wawie, tym razem nie na obrzeżach, ale tuż obok Dworca Centralnego. Gdyby nie to, że zima właśnie przypomniała o sobie śniegiem, przejechałabym się tam pro publico bono i sfilmowała to i owo. Zawsze chciałam zobaczyć coś takiego. Niektórych jara zoo, innych SM, a mnie jarają ludzie zachowujący się jak kompletne matoły.


Chociaż w sumie to nie do końca ich wina. Poważnie, gdyby naprawdę czytać, słuchać tudzież przyglądać się wszystkim tym reklamom, trudno nie sfiksować i nie marzyć o zjawieniu się na otwarciu Złotych Tarasów. Tym bardziej, że:

A dziś już od rana handlowo-rozrywkowy kombinat będą zwiedzać zaproszeni goście, przedstawiciele władz i firm, które miały udział w tej inwestycji. Zaproszenie na uroczystości przyjęła m.in. prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.
"No no, jak Hania będzie, ja też muszę być!"

Po drugiej stronie lustra.

Nie każdy ogląda czy słucha reklam. Dla tych ludzi otwarcie centrum będzie jednym wielkim utrapieniem. Absolutnym komunikacyjnym pandemonium:

Korki w okolicy - w Al. Jerozolimskich, w al. Jana Pawła II, na ul. Emilii Plater i Złotej- są pewne. Gdy cztery miesiące temu w Krakowie otwierano położone podobnie przy głównej stacji centrum handlowe, tramwaje miały po 40 min. opóźnienia. Ulice były tam sparaliżowane przez tydzień, a policjanci do dziś kierują ruchem na jednym ze skrzyżowań.

W sprawie paraliżu spodziewanego w Warszawie wiceprezydent Jacek Wojciechowicz zwołał wczoraj naradę. Straż miejska i policja zadeklarowały, że w okolice centrum handlowego wyślą dodatkowe siły. Jeśli będą się tworzyć korki, do akcji wkroczy drogówka.


Cóż, fakty każdy sam z siebie może poddać interpretacji, w sumie jest tego całkiem sporo; przynajmniej w mojej głowie. Nie będę tego uzewnętrzniać, pochłonęłoby to zbyt dużo czasu. Zamiast tego napiszę naiwnie, że jest mi po prostu troszkę smutniej i troszkę mniej wierzę w ludzkość.

---
Cytowany artykuł pochodzi z gazeta.pl, a zdjęcie z finplast.pl.

poniedziałek, 5 lutego 2007

Betonizacja.

Nie wiem, czy ktoś jeszcze o tym pamięta, ale całkiem niedawno tam były jeszcze drzewa i sporo trawy:


Jeżeli ktoś nieczęsto wita centrum Warszawy, to pomogę - to ulica równoległa do Marszałkowskiej, tam gdzie kiedyś było Kino Relax, a to po prawej to Galeria Centrum.

Dokoła trawników były również murki z ławeczkami, na których można było sobie przysiąść, chociażby z falafelem (a niedaleko gdzieś niezłe dają, jeżeli mnie pamięć nie myli). Czasami ponad szum Marszałkowskiej przebijał się szum liści, a i chyba kiedyś słyszałam tam ptaki. Obecnie nawet gołębia nie uświadczysz.

Trudno również, nawet z wyobraźnią bogatą jak moja, zamienić słupy w drzewa. Innowacyjnie, nie ma już żadnych ławeczek, koszy na śmieci też nie zauważyłam (mogły się gdzieś ukryć, kto ich tam wie). Krajobraz przypomina mi trochę Dworzec Centralny, tylko bez dachu i torów.

Architekci zafundowali miastu kolejną (pseudo-futyrystyczną) betonową patelnię pokroju placyku pod Metrem Centrum.

Zastanawiające, czerpiąc inspirację po trzoszę z "Odzyskać miasto" Urbańskiego, po troszę z własnych obserwacji, jest to, że architektura miejska ma coraz mniejsze przełożenie na faktyczne potrzeby jej mieszkańców. Jestem pewna, że kogo by się na tym betonie nie spytać o opinię na jego temat, odpowiedzi byłyby podobne do siebie i miałyby negatywny wydźwięk.

Miasto generalnie, a Warszawa w szczególności, nie potrzebuje kolejnych metrów kwadratowych betonu czy kostki brukowej.

Ostatnio odremontowali jeden z parków na Pradze - zastępując ścieżki kostką brukową i instalując zamykaną na noc bramę; w ten sposób zabija się ducha miasta, zabija się w nim ostatnie przebłyski natury. Trwają dyskusje nad "odremontowaniem" Parku Skaryszewskiego. Jeżeli w ten sam deseń, co jego poprzednika, to dziękuję, wysiadam. W środku parku znajduje się muszla koncertowa - kiedyś, przed remontem, dostępna dla wszystkich; znajomi robili tam gitarowe koncerty dla swoich najbliższych, po prostu umawiali się na miejscu i zajmowali scenę. Dzisiaj nie byłoby to możliwe - po renowacji scenę ogrodzono murem i kratami, zainstalowano obrzydliwe (i niewygodne) plastikowe krzesełka oraz ochroniarzy.

Za każdym razem, gdy odnawia się dyskusja na temat zagospodarowania prawego brzegu Wisły, zamieram w duchu. Jest to jedno z ostatnich przebłysków prawdziwej natury w mieście - nie ułożonych, wyliczonych rabatków z mizernymi tudzież egzotycznymi roślinkami, takiej żałosnej, new-age'owej, parodii natury. Spacerując ukrytymi między drzewami ścieżkami (odkrytymi przeze mnie, nota bene, dopiero trzy albo cztery miesiące temu) można bardzo skutecznie uciec od zgiełku miasta, nie wychodząc z niego.

Jest właśnie taki park w Sztokholmie; w porównaniu z obszarem miasta - naprawdę ogromny. Różnica między Sztokholmem a Warszawą jest jednakże taka, że tamtejsze władze o park dbają, podczas gdy nasze myślą, pod co by te drzewa powycinać.

Wydaje się, że architektów miejskich pożera ich własna fantazja; dają się jej ponieść tak bardzo, że zapominają zupełnie o celach architektury w mieście. Ma ona nie tylko "ładnie wyglądać" (niestety, jak widać na załączonym obrazku, nawet to nie zawsze się udaje), ale - co ważniejsze - integrować miejską społeczność. A miejsce takie, jak to ze zdjęcia, dezintegruje.


PS. To jeszcze nie koniec - ciąg dalszy nastąpi, jestem na etapie zbierania materiałów. Temat-rzeka.
PS2. Przerażona swoim poziomem noł-laj-fiz-mu, wszystkie zdjęcia z ostatnich kilku postów robiłam sama, śmigając po mieście na Vendecie, chociaż trudno w to uwierzyć.

niedziela, 4 lutego 2007

Znalezione na ulicy.

Przy Uniwersytecie Warszawskim.


Kopernika.


"Urzekła mnie twoja historia". Saska Kępa.

sobota, 3 lutego 2007

Bo lubię smacznie zjeść.


Bo zupa była za słona.


Bo sąsiadka ma nowe futro.

Bo lubię smacznie zjeść.


Masz 282 nieprzeczytanych wiadomości*

Cześć, jestem M., i jestem nolifem. Czasami, jak rozmawiam ze znajomymi, czuję się jak na spotkaniu AA... z tą różnicą, że wszyscy są terapeutami, a tylko ja mam problem.

Duh. I co się patrzysz z niedowierzaniem? Kobiety nie widziałeś?

Od czego by tu...

Bo widzicie, IRC to naprawdę super sprawa. Gdy sięgam pamięcią w przeszłość, do zamierzchłych czasów początków liceum... właśnie tym zajmowałam się na informatyce (no, tym, css'em i javą). Już wtedy powinnam wyczuć, że coś jest nie tak - na swoją pierwszą w życiu randkę umówiłam się przy pomocy mIRCa.

W sumie to wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, gdy mając lat 12 otrzymałam swój pierwszy komputer - model AMIGA 500. Cóż, może szczęście w nieszczęściu, że kaseciaki ominęły mnie o jakieś 2-3 lata, bo oj, panie, niedobrze by było... Pamiętam ją jak dziś - ta wielka, niezgrabna klawiatura, podłączona do najzwyklejszego w świecie telewizora, ta porażająca (he he) gama kolorów, te trójwymiarowe szachy, i moja Najbardziej Ukochana Gra Wszech Czasów: Za żelazną bramą, czyli mój pierwszy (polski) FPP, który - pamiętam jak dziś - działał wtedy na poziom mojej adrenaliny tak, jak przejażdżka rowerem Puławską działa dzisiaj**.

Kilka lat później pojawił się pierwszy pecet; w międzyczasie nauczyłam się sporo na lekcjach informatyki w podstawówce (poważnie mówię! naprawdę się tam czegoś nauczyłam!), przewyższając, jak to z fenomenalnymi uczniami zazwyczaj bywa, swoją mentorkę (co, tak będąc szczerą, nie było wybitnie trudne. Ale zawsze fajnie wygląda w cv). I gdy trafiłam do liceum, obijając się o klasę turystyczną lądując w mat-infie, miałam już sprecyzowane zainteresowania***.

Pamiętam zamykanie się w sali informatycznej i sesje w Counter Strike'a. Tylko później nikt nie chciał już ze mną grać - podobno za dobra byłam i żadnej frajdy z niszczenia niewiasty nie było. Ech, zycie...

Teraz, wstyd przyznać, większość dnia spędzam przy komputerze - nieodłączny element moich studiów, mojej pracy, moich zainteresowań; całego spektrum działań... Naprawdę, trudno jest się od tego oderwać.

Tak w ogóle, to jestem genetycznie obciążona. Niedawno miałam urodziny - wstałam tego dnia i jak zwykle sprawdziłam rano pocztę. W skrzynce znajdowała się e-kartka z życzeniami od mojej mamy... która mieszka w pokoju obok. Huh.

Widzicie? Widzicie? To naprawdę nie jest moja wina! Jestem na to skazana!

Aha, podobno, jak na nolife'a, to fajna dupa ze mnie.



PS. Pozdrowienia dla towarzyszy nolife'owej (nie)doli z kanału #renegaci.

---
* Poważnie. I to na jednym z 11 kont pocztowych, jakie posiadam.
**Dla zainteresowanych: tutaj wywiad z Adamem Skorupą, człowiekiem, który udźwiękowił nie tylko Za żelazną bramą, leczy również inną kultową dla mnie grę - Gorky. Hell yeah.
*** Czytaj: byłam już spisana na straty.