poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Misz-masz.

W słuchawkach leci właśnie Yourcodenameis:milo First Mater Responds na przemian z Northborne Abstinence. Taka mieszanka to po pierwsze, ucieczka od nowej płyty Avril, która dziwnie uzależnia swoją płytkością, a po drugie, w interesujący sposób działa na psyche.

Strasznie dużo myślę ostatnio, starając się wmówić sobie, że nie myślę w ogóle.

No, to nie myślę w ogóle. Ani trochę.*

Dwa razy w roku jeżdżę po rodzinie z odwiedzinami, zawsze przez kilka godzin siedzimy przy stole i gapimy się w telewizor. Moja rodzina nie potrafi ze sobą rozmawiać. A może to ja dramatyzuję (mam do tego talent)? Może zaczynam się starzeć, a może właśnie to moi rodzice zaczynają? W każdym razie, z roku na rok coraz mniej na stołach nadaje się do jedzenia przeze mnie (oni czy ja?), za to coraz więcej piję (oni czy ja?). W tym roku nalewka wiśniowa, whisky i wino.

Teraz Massive Attack z Danny the Dog.

"Idle for life". Tak, beznadziejne - moje nowe motto życiowe. Trochę się ostatnio emocjonalnie wyczerpałam, przy czym "trochę" należy uznać za uprzejmy eufemizm. Że na niczym mi już nie zależy - pewnie wspominałam. Że nie mam na nic siły - też możliwe. Nie wspominałam jednak, że muszę zrobić sobie od wszystkiego przerwę. Wolę napisać kilka przykrych dla mnie mejli i zawieść kilka osób teraz, niż udawać dalej, że wykonuję rzeczy, których ode mnie oczekują, bo inaczej mogłabym dać dupy jeszcze bardziej - udawanie, że się coś robi, i dawanie innym nadziei, jest bardzo, bardzo fuj. Nienawidzę zawodzić ludzi, dlatego z niektórymi mejlami zwlekam już jakiś miesiąc. Przepraszam.

Nie chce mi się również za bardzo zatruwać przestrzeń tego bloga narzekaniem na to, jak mi źle, czy dobrze, czy wszystko jedno. Zabawne, tworzyłam to z innym zamiarem; ludzie się zmieniają.

Ostatnio często pisze/mówię słowo "nie". Często w kombinacji "nie wiem".

W każdym razie, siedząc dzisiaj z rodziną przy stole, patrząc jak absorbują ich: telewizor, to, że lekarz w przychodni to straszny chuj, śpiewanie "Szła dzieweczka do laseczka" z żywymi instrumentami, kłócenie się o rzeczy, które naprawdę nic nie znaczą, i nieumiejęntość słuchania, miałam ochotę wybuchnąć. Chciałam wstać i krzyknąć, że miałam cztery próby samobójcze, że mam nerwicę, być może depresję, że to, co nazywają moim lenistwem i niechlujstwem wcale tym nie jest. Że krzywdzi mnie to, że nigdy nie próbowali ze mną rozmawiać, że nigdy nie byłam dla nich wystarczająco dobra, że nie uważają mnie za kobietę, że nigdy moje zdanie się dla nich nie liczyło, że uprawiają współczesną odmianę dulcynerii, and so on.

Wyrzucam z siebie wszystko, desperacja sięgająca zenitu. Mam nadzieję, że po raz ostatni. Po prostu przeraża mnie mój absolutny brak motywacji i wpadam w specyficzny rodzaj paniki. Takiej ściskanej w sobie, skierowanej do środka. Masochistycznie siebie zamęczam.

Z innych rzeczy, żeby nie zajmować się ciągle jednym: być może, jak Bakunin pozwoli, wyjadę w wakacje do Szwecji. Byłam tam w zeszłym roku, i była to jedna z lepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. Będąc w Sztokholmie poznałam Małego Lwa, człowieka z najdłuższymi dredami w całym kraju, przesympatycznego Rastafarianina z Karaibów. Wyjawił mi wielką prawdę odnośnie mojego życiowego powołania: powinnam zostać stewardessą. Poznałam też dwie naprawdę przebojowe Szwedki, jedna z fenomenalnymi włosami na łydkach. W ogóle kobiety w Szwecji są o wiele bardziej wyluzowane, niz u nas. Chciałabym się od nich nauczyć o wiele więcej, niż w zeszłym roku.

Szwecja powinna podziałać na mnie odświeżająco. Jeżeli pojadę.

Zakańczam Madonną: Substitute for love.

------
* Ale ze mnie kłamczuch. A wmawiam sobie, że nie kłamię.

Brak komentarzy: