poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Świat w moim sercu, świat w sercu mym.

Właśnie wróciłam do domu. W skrócie: mam obtartą powiekę (dostałam czubkiem glana w lewe oko. Naprawdę. Na szczęście było wtedy zamknięte i już nie piecze.), siniak na łuku brwiowym (chyba jakiś łokieć), lepi się do mnie ubranie (od potu, który po drodze do domu skutecznie mnie ochłodził), zgubiłam opaskę do włosów i badzik Atari Teenage Riot, mam zdarte gardło od singalongów... słowem: pożegnalny koncert April!

Jestem przepełniona pozytywnymi emocjami pomimo tego, że akustyk dziś wieczorem nawalił totalnie. Wokal ciągle był za cicho albo nie było go w ogóle.

Pierwszy raz widziałam tyle ludzi przed Aurorą, aż dziw mnie bierze, gdy sobie pomyślę, że się wszyscy zmieścili w środku. Ścisk był niemały, a podczas występu April naprawdę brakło powietrza.

Wszystkie zespoły poza Regresem widziałam na żywo po raz pierwszy (wstyd przyznać, ale takie okoliczności); Oreiro bardzo mi się spodobało, Jesus Crost trochę mniej. Regres dał jak zwykle fantastyczny koncert, April wymyka się skali ocen.

Tak jak wspomniałam wyżej, akustyk miał szczęście, że nie został zlinczowany. Przerwa między Regresem a April była niemożliwie długa, i koniec końców April zagrali koncert... bez mikrofonu. Z jednej strony - niezła wtopa, wiadomo, gwiazda wieczoru bez wokalu; z drugiej jednak - był to pożegnalny koncert kapeli, której teksty piosenek wszyscy na sali znali praktycznie na pamięć. Unikalne uczucie, gdy dwieście (?) osób spiewa zgodnie piosenka za piosenką, a każdy z osobna ma taką samą siłę przebicia, jak wokalista. Cóż, to się nazywa prawidłowy singalong. Niezapomniane.

No i zabawa, przez większość część koncertu dosyć agresywna (dawno nie widziałam tyle schlanych osób na gigu, i to jeszcze strejtedżowego zespołu), na April przybrała łagodniejszy, acz nie mniej energiczny ton.

Nie robiłam żadnych zdjęć, ale nie żałuję. Po pierwsze dlatego, że - znając moje szczęście - ktoś podeptałby mi aparat, a po drugie, nie mogłabym się skoncentrować na zabawie. Kilka osób robiło jednak fotorelację, a linki znaleźć można na odpowiednim wątku forum hard-core.pl.

Pożegnalny koncert April wszedł do trójki najlepszych koncertów, w których brałam udział. Pierwszy to Children of Fall (rozpadli się) na (nie istniejącej już dosyć długo) Fabryce; drugi to Noc Walpurgii w CDQ ze Złodziejami Rowerów (jeszcze istnieją) i Amandą Woodward (grającą o piątej nad ranem - też wyjątkowy, zaspany i podwodny, nastrój).

Idę spać i mam nadzieję dzisiejszy dzień utrwalić w swej pamięci na jak najdłużej.

(1 maja, Post Scriptum)
Cieszyć się każdym
dniem swego życia
To jest naprawdę to czego chcę
Twoją radością zarażać siebie
Radością swoją
Zarażać Cię
By w każdy dzień nie dać się
Po każdym upadku móc szybko wstawać
Umysł mieć jasny by widzieć cel
Życie jest takie jakim go chcemy
To żadna mądrość � to prosty fakt
I w każdy dzień nie daj się !!!

wtorek, 24 kwietnia 2007

Kilka faktów i spekulacji o Tygodniu Wegetarianizmu.

W tym roku między 14 a 20 maja już po raz trzeci odbędzie się Ogólnopolski Tydzień Wegetarianizmu. Każdy będący w temacie wie, że za całym pomysłem oraz jego organizacją stoją Stowarzyszenie Empatia i Fundacja Viva.

Spojrzenie w przeszłość

Nie ma co ukrywać, wydarzenie tego typu trzy lata temu było czymś naprawdę wyjątkowym – co jak co, ale masowe (w zamierzeniu) wegetariańskie imprezy w Polsce nie miały wcześniej miejsca.

W zeszłym roku podczas TW w samej stolicy odbyło się całkiem sporo interesujących wydarzeń: był koncert, wykład o wegetarianizmie w sporcie, bardzo kolorowy happening z rozdawaniem jabłek, konferencja prasowa, festyn na Podzamczu, cooking clash, pokaz gotowania, przejazd rowerowy... Niektóre z wydarzeń odniosły spory sukces, jak np. cooking clash (czyli wegańska bitwa kulinarna w Jadłodajni Filozoficznej, z akompaniamentem m.in. LeOnOffu), pokaz gotowania i koncert (Bora, Faust Again, The Fight; frekwencja dopisała), inne niestety okazały się klapą (tak jak przejazd, który w końcu nie doszedł do skutku). Czemu tak się stało? Być może były źle zorganizowane lub niedostatecznie nagłośnione, być może po prostu nie są typem imprez, które przy obecnym stanie świadomości społeczeństwa polskiego są w stanie przyciągnąć odpowiednią dla ich powodzenia liczbę osób.

Dzisiaj i jutro

W tym roku przy organizacji TW warto byłoby spróbować wyjść poza dwie organizacje. Nie dlatego, by robiły coś złego – nikt tego nie zarzuca, wręcz przeciwnie – ale oczekiwanie, że zrobią wszystko same, jest dosyć złudne; niedobory w finansach (czego się łatwo domyśleć) oraz w ludziach skutecznie to uniemożliwiają. Fakt, że w TW co roku bierze udział ponad 100 miast, jest godny podziwu, ale z drugiej strony, dużo miast robi to w dosyć bierny sposób, ograniczając się do rozdawania ulotek. Powodów tak skromnych obchodów jest wiele i tym, nad którym warto spędzić dłuższą chwilę, jest brak pomysłów (zdarzyć się to może każdemu, nie jest to więc żaden zarzut) – jest to problem najprostszy do rozwiązania.

Wbrew pozorom, zorganizowanie czegokolwiek na TW nie jest czymś trudnym. Nie musi to być od razu coś na wielką skalę, a kilka przykładów poniżej posłuży – mam nadzieję – jako inspiracja. Większość z nich to przykłady z życia wzięte, czyli ktoś już kiedyś coś takiego zorganizował.

Dla uczniów: zawsze można porozmawiać z nauczycielem biologii, etyki, czy wychowawcą, i poprosić o czas na lekcji. Można pokazać wtedy jakiś krótki film (PETA ma kilka interesujących, część jest przetłumaczona na polski; zazwyczaj tekstu jest niedużo, więc domowe tłumaczenie też wchodzi w grę), zrobić pogadankę lub po prostu krótką prezentację wegetarianizmu (fajnie wtedy skoncentrować się na obalaniu kilku najbardziej popularnych stereotypów). Odrobina wysiłku, i efekt może być całkiem interesujący.

Jeżeli jesteśmy w posiadaniu, lub mamy dostęp do odpowiedniego sprzętu, możemy zorganizować pokaz filmów. W szkole, bibliotece (wystarczy pogadać, biblioteki nie mają się najlepiej więc każda forma rozreklamowania będzie im naprawdę na rękę), klubie, na powietrzu, lub nawet tylko dla znajomych. Skąd wziąć filmy? Poszukaj na stronach PETY lub napisz do Vivy. Warto się tylko zastanowić nad przekazem filmów – czy powinien on być pozytywny, czy negatywny (filmy z rzeźni, etc). Są różne podejścia do tej kwestii, każda dobrze uargumentowana i każda adekwatna dla pewnych sytuacji, wszystko więc zależy od zdania organizatora.

Potluck*. Potlaki to świetna, maksymalnie pozytywna zabawa. I, tak jak wyżej – miejsce i rozmach zależnie od możliwości, ale jeżeli dopisuje pogoda (a w maju zazwyczaj dopisuje), to specjalne miejsce nie jest potrzebne, bo piknik w parku organizuje się praktycznie sam; wystarczy rozwiesić kilka plakatów w widocznych miejscach (pamiętając o uprzejmej prośbie o weg*ańskość przynoszonych potraw) i zebrać deklaracje bycia na bank od kilku znajomych. Jedzenia zawsze starcza i należy spodziewać się zainteresowania przechodniów, którym wyjaśnić można okazję i cel spotkania.

I pamiętaj – nie wszystko robi się dla mediów.

Jak dotrzeć do nie-wegusów?

Pytanie to zjawia się przy TW (oraz przy każdym pokazie filmów, szczerze mówiąc) od samego początku. Moim zdaniem, najłatwiej dotrzeć do nie-wegetarian organizując wszelkiego rodzaju imprezy związane z gotowaniem i degustacjami. Trudniej – przy wykładach, odczytach czy warsztatach (w tych wypadkach wszystko zależy od miejsca oraz sławy wykładającego). Łatwiej – przekazem lekkim i pozytywnym, trudniej – kiedy chcemy przełamać jakiś stereotyp lub dać do myślenia. Jeżeli traktujemy TW jako wydarzenie, które nie umrze po kilku latach, lecz będzie pewnikiem corocznego majowego kalendarza imprez, to warto na początek skoncentrować się na przekazach prostszych, co roku przemycając coraz „cięższe” informacje. W końcu cel, jaki sobie każdy uczestnik TW stawia, jest jak najbardziej długofalowy, i nie da się osiągnąć go w przeciągu jednego roku.

----
*Dla nie będących w temacie - potlak to impreza, na którą każdy przynosi zrobione przez siebie jedzenie (w ostateczności mogą to być owoce/warzywa/soki, z wmówienia sobie braku umiejętności kucharskich lub innych powodów).

sobota, 21 kwietnia 2007

Ciasteczka cynamonowo-rodzynkowe.

Znajomy poddał mi pomysł, a oto i cały przepis na łatwe i sympatyczne ciasteczka (bułeczki?) drożdżowe. Można je zrobić na słodko, tak jak ja, ale wydaje mi się, że na słono (np. z oliwkami i cebulą) też byłyby elo. Zaeksperymentuj.

Potrzebujemy:
* pół kostki drożdży
* pół kilo mąki
* cukier trzcinowy
* rodzynki wedle uznania
* cynamon mielony
* 6-8 łyżek oleju

Najpierw rozrobiłam drożdże z łyżką stołową cukru. Odstawiłam w ciepłe miejsce i czekałam, aż wyrosną. Z nudów przesiałam mąkę (pół kilo to mniej więcej 4 szklanki) i cynamon (dużo cynamonu - ja wrzuciłam pół opakowania, ale następnym razem śmiało wrzucę całe), dodałam jeszcze jedną łyżkę stołową cukru. Zalałam rodzynki wrzątkiem i odstawiłam.

Gdy drożdże zaczęły uciekać ze szklanki, wlałam je do mąki razem z wodą z rodzynek (jest lekko słodka) i olejem i zaczęłam ugniatać ciasto. Ugniatać polecam ręcznie, i to obiema rękami. Ciasto drożdżowe pod tym względem jest trochę męczące i czasochłonne, ale dzięki vegan power* udało się je ładnie wyrobić. Odstawiłam ciasto na bok na kilkanaście minut i pozwoliłam porządnie wyrosnąć.

Gdy urosło, nastawiłam piekarnik na 200 stopni i zaczęłam rozwałkowywać je na kształt wydłużonego prostokąta i grubość kilku (2-3) naleśników. Na wierzchu rozsypałam w miarę równomiernie (i gęsto) rodzynki i całość zwinęłam wzdłuż w roladę. Wzięłam nóż i pokroiłam ciasto w plasterki (4-5cm), układając je w sporej odległości od siebie na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piekłam w rozgrzanym piekarniku. Pierwszą partię 20minut - mocno się zarumieniła, drugą kwadrans - była upieczona, ale blada. Polecam znaleźć złoty środek.

Smacznego.

---
* Now in any food store near you!

piątek, 20 kwietnia 2007

Turn the fuckin' tv off! There's a world outside!

//Tłumaczenie słodkiego mejla sprzed kilku dni//

Tydzień Bez Telewizora 2007 jest już tuż za rogiem. Znów główne amerykańskie i kanadyjskie sieci telewizyjne rzucają nam kłody pod nogi, gdy próbujemy doprowadzić do transmisji spotów promujących bycie odpowiedzialnym widzem.

Tegoroczna pula reklam to m.in. odświeżony i uaktualniony klasyk "Uncommercial" z wczesnych lat naszej działalności, czy inny spot, w którym pojawia się Philip Glass, a zdjęcia to zasługa nagradzanego amerykańskiego reżysera, Godfreya Reggio (Trylogia Quatsi). Amerykańska sieć ABC stanowczo odrzuciła już wszystkie spoty, podczas gdy kilka innych sieci stara się nie doprowadzić do ich wyświetlenia na czas głównego festiwalu anty-telewizyjnego. Jest to jednak krok do przodu w porównaniu z zeszłymi latami, kiedy to podobne reklamy zostały odrzucone: w Stanach przez CBS, NBC, MTV oraz FOX, w Kanadzie - przez CBC, CHUM i CanWestGlobal.

Możecie się zastanawiać - jeżeli za każdym razem jest to tyle zachodu - dlaczego w ogóle próbujemy doprowadzić do transmisji spotów. Ci z was, którzy Wyłączali Telewizor w zeszłych latach wiedzą, że w całej sytuacji chodzi o dużo więcej, niż tylko wstrząsnięcie związkami z bierną rozrywką. W Tygodniu Bez Telewizora chodzi o powiedzenie "nie" nieskrępowanej koncentracji mediów i deficytowi demokracji, który jest jej wynikiem. Chodzi również o konfrontację z bardzo mocno zniekształconym obrazem świata, jaki widzimy codziennie w telewizji; obrazem, który utrzymuje nas w stanie niewiedzy i nieświadomości prawdziwego politycznego i ekologicznego kryzysu, przed jakim stoimy.

Każda osoba, która przyłączy się do obchodów Tygodnia Bez Telewizora, na swój sposób wyraża sprzeciw wobec systemu medialnego, który ucisza głosy zwykłych ludzi, a zarazem dominuje w życiach wszystkich obywateli. Każda z tych osób udowadnia, że zezwolenie na skupienie mediów w rękach kilku korporacji skutkuje pozbawieniem ludzi podstawowego prawa: prawa do komunikacji. Każde kolejne trudności, jakie napotykamy przy próbach przebicia się z naszym przesłaniem w eter, udowadniają, jak trudno jest, mając odrębne zdanie, przedostać się przez filtr korporacyjnych mediów.

W międzyczasie, poświęćcie chwilę na zapoznanie się z naszym świeżym centrum dowodzenia kampanii TBT 2007, a później przygotujcie się na wyzwania (i radości) siedmiu dni wyzwolonych od pasma komercyjnej informacji.

* Obejrzyj spoty na adbusters.org
* Zapoznaj się z mediacarta.org

Powodzenia,
zespół TBT


Tak btw, to Tydzień Bez Telewizora trwa między 23 a 29 kwietnia.


Ps. Nie mam telewizora odkąd pamiętam. No dobra, nie pamiętam, od kiedy nie mam.

wtorek, 17 kwietnia 2007

Na dzień dzisiejszy stać mnie tylko na tyle.

Intravenously polite it was the walkie-talkies
that had knocked the pins down
these shoes gripped the floor
in the silhouette of dying

dancing on the corpses ashes

yeah, they had plans for him
they had spun the last of the pimps
polyester, satin nailed jewellery lips
while the guillotine laughed again
dancing on the corpses ashes

and the paramedics fell into the wound
like a rehired scab at a barehanded plant
an anesthetic penance beneath
the hail of the contraband

dancing on the corpses ashes

on my way
nails broke and fell
into the
wishing well, wishing well
wishing well, wishing well

they had defected and been excommunicated
and all the pulses were subverted
and they made sure that the obituaries
showed pictures of smoke stacks

dancing on the corpses ashes

a vivid dissection that mocked
the strut of vivisection
a semi-automatic colony
and a silencing that still walks the streets

dancing on the corpses ashes

in the company of wolves
was a stretcher made of
cobblestone curfews
the federales perform
their custodial customs well

dancing on the corpses ashes

intravenously polite it was the walkie-talkies
that had knocked the pins down
these shoes gripped the floor
in the silhouette of dying

dancing on the corpses ashes

yeah, they had plans for him
they had spun the last of the pimps
polyester, satin nailed jewellery lips
while the guillotine laughed again
dancing on the corpses ashes

and the paramedics fell into the wound
like a rehired scab at a barehanded plant
an anesthetic penance beneath
the hail of the contraband

dancing on the corpse's ashes,
dancing on the corpse's ashes

callous heels
numbed in travel
endless maps made
by their scalpels

on my way
nails broke and fell
into the
wishing well, wishing well
wishing well, wishing well

At the Drive-in

niedziela, 15 kwietnia 2007

Pearls Before Swine.






W ramach przygotowywania prezentacji "Paski komiksowe w amerykańskich gazetach" na kurs z mass mediów trafiłam na Pearls Before Swine. Przypadł mi do gustu najbardziej ze wszystkich, które znalazłam podczas zabawy w poszukiwacza.



Autor, Stephan Pastis, był kiedyś prawnikiem i pomieszkiwał gdzieś w Kaliforni. Nagle, w pewnym momencie swojego życia doszedł do wniosku, że rysowanie komiksów to to, co Tygrysy lubią najbardziej. I tak w 1997 roku powstało PBS. Przez pierwsze dwa lata paski ukazywały się w Internecie, później zaczął je drukować The Washington Post. Obecnie komiks przedrukowuje circa 400 gazet.
Głównymi bohaterami są Pig i Rat, którzy mieszkają razem i dzielą wszystkie dole i niedole z tym związane. Aha - Rat jest tym przemądrzałym, Pig jest tym naiwnym. Do paczki należą jeszcze Goat i Zebra, jest też głupi sąsiad Croc z żoną jak Peggy z Bundych i dziwnymi dzieciakami. Interesujące, że komiks uznawany jest za kontrowersyjny - z powodu tematyki, jaką porusza autor (polityka, samobójstwa, choroby psychiczne, etc.).

Kontrowersyjny czy nie, PBS jest przesympatyczny i często ironiczny. Potrafi też żartować sam z siebie. Uwielbiam komiksy tego typu i z całego serca polecić mogę śledzenie go na bieżąco tu.

poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Misz-masz.

W słuchawkach leci właśnie Yourcodenameis:milo First Mater Responds na przemian z Northborne Abstinence. Taka mieszanka to po pierwsze, ucieczka od nowej płyty Avril, która dziwnie uzależnia swoją płytkością, a po drugie, w interesujący sposób działa na psyche.

Strasznie dużo myślę ostatnio, starając się wmówić sobie, że nie myślę w ogóle.

No, to nie myślę w ogóle. Ani trochę.*

Dwa razy w roku jeżdżę po rodzinie z odwiedzinami, zawsze przez kilka godzin siedzimy przy stole i gapimy się w telewizor. Moja rodzina nie potrafi ze sobą rozmawiać. A może to ja dramatyzuję (mam do tego talent)? Może zaczynam się starzeć, a może właśnie to moi rodzice zaczynają? W każdym razie, z roku na rok coraz mniej na stołach nadaje się do jedzenia przeze mnie (oni czy ja?), za to coraz więcej piję (oni czy ja?). W tym roku nalewka wiśniowa, whisky i wino.

Teraz Massive Attack z Danny the Dog.

"Idle for life". Tak, beznadziejne - moje nowe motto życiowe. Trochę się ostatnio emocjonalnie wyczerpałam, przy czym "trochę" należy uznać za uprzejmy eufemizm. Że na niczym mi już nie zależy - pewnie wspominałam. Że nie mam na nic siły - też możliwe. Nie wspominałam jednak, że muszę zrobić sobie od wszystkiego przerwę. Wolę napisać kilka przykrych dla mnie mejli i zawieść kilka osób teraz, niż udawać dalej, że wykonuję rzeczy, których ode mnie oczekują, bo inaczej mogłabym dać dupy jeszcze bardziej - udawanie, że się coś robi, i dawanie innym nadziei, jest bardzo, bardzo fuj. Nienawidzę zawodzić ludzi, dlatego z niektórymi mejlami zwlekam już jakiś miesiąc. Przepraszam.

Nie chce mi się również za bardzo zatruwać przestrzeń tego bloga narzekaniem na to, jak mi źle, czy dobrze, czy wszystko jedno. Zabawne, tworzyłam to z innym zamiarem; ludzie się zmieniają.

Ostatnio często pisze/mówię słowo "nie". Często w kombinacji "nie wiem".

W każdym razie, siedząc dzisiaj z rodziną przy stole, patrząc jak absorbują ich: telewizor, to, że lekarz w przychodni to straszny chuj, śpiewanie "Szła dzieweczka do laseczka" z żywymi instrumentami, kłócenie się o rzeczy, które naprawdę nic nie znaczą, i nieumiejęntość słuchania, miałam ochotę wybuchnąć. Chciałam wstać i krzyknąć, że miałam cztery próby samobójcze, że mam nerwicę, być może depresję, że to, co nazywają moim lenistwem i niechlujstwem wcale tym nie jest. Że krzywdzi mnie to, że nigdy nie próbowali ze mną rozmawiać, że nigdy nie byłam dla nich wystarczająco dobra, że nie uważają mnie za kobietę, że nigdy moje zdanie się dla nich nie liczyło, że uprawiają współczesną odmianę dulcynerii, and so on.

Wyrzucam z siebie wszystko, desperacja sięgająca zenitu. Mam nadzieję, że po raz ostatni. Po prostu przeraża mnie mój absolutny brak motywacji i wpadam w specyficzny rodzaj paniki. Takiej ściskanej w sobie, skierowanej do środka. Masochistycznie siebie zamęczam.

Z innych rzeczy, żeby nie zajmować się ciągle jednym: być może, jak Bakunin pozwoli, wyjadę w wakacje do Szwecji. Byłam tam w zeszłym roku, i była to jedna z lepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. Będąc w Sztokholmie poznałam Małego Lwa, człowieka z najdłuższymi dredami w całym kraju, przesympatycznego Rastafarianina z Karaibów. Wyjawił mi wielką prawdę odnośnie mojego życiowego powołania: powinnam zostać stewardessą. Poznałam też dwie naprawdę przebojowe Szwedki, jedna z fenomenalnymi włosami na łydkach. W ogóle kobiety w Szwecji są o wiele bardziej wyluzowane, niz u nas. Chciałabym się od nich nauczyć o wiele więcej, niż w zeszłym roku.

Szwecja powinna podziałać na mnie odświeżająco. Jeżeli pojadę.

Zakańczam Madonną: Substitute for love.

------
* Ale ze mnie kłamczuch. A wmawiam sobie, że nie kłamię.

czwartek, 5 kwietnia 2007

Nigdy nie czułam się tak bezradna i nigdy nie było mi tak wszystko jedno.

Gdyby nagle w moim życiu znalazła się złota rybka, lampa Alladyna, wróżka od zębów spod poduszki, czy inne magiczne gówno, miałabym tylko jedno życzenie.

Chciałabym, aby słowa miały siłę sprawczą. Moje słowa.

W Biblii działało - mówisz masz, "i słowo się stało", bla bla bla. Dlaczego w życiu nie działa?

Tak bardzo chciałabym się teraz obudzić i uznać to za niezły dowcip fazy REM. Tak bardzo chciałabym nie mieć serca, albo chociaż wyłączyć opcję odczuwania.

Co więcej, kiedy sprzedawali mi w sklepie rozczarowania - kłamali. Wcale się nie uodparniasz z czasem. Zawsze tak samo boli, a co następne - to większe.

Chciałabym się schować gdzieś przed życiem i nigdy więcej się do niego nie zbliżać. Nie ma w nim nic. Zupełnie nic. Codziennie jest tak samo pusto i nie ma różnicy, czy to dzisiaj, wczoraj, czy za dwanaście lat. Tylko że życie to taki sprytny skurwiel, że będzie Ci robił nadzieję, z regularnością szwajcarskiego zegarka.

Poświęciłam w nim (całkiem krótkie było, wiem) mnóstwo czasu na działania na rzecz Jakiejś Ogólnej Poprawy. Nie swojego życia, ale wszystkich wokół. Tak przynajmniej mi się wydawało. Wierzyłam, że coś pozytywnego uda mi się zdziałać. Naiwnie. Bardzo, bo jak mogę zrobić cokolwiek dla innych, jeżeli dla siebie nie jestem w stanie. Ale chuj mi w dupę, jak mogę walczyć o dobro, powiedzmy, wielorybów - istot mimo wszystko całkiem mi odległych, jeżeli nie jestem w stanie zdziałać absolutnie nic dla dobra istot o wiele mi bliższych, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.

Uwierz mi - nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo w Ciebie wierzyłam.

wtorek, 3 kwietnia 2007

Where my dog's at?

No dobra, przyznaję się bez bicia, za pierwszym razem, jak to widziałam, było śmieszniejsze. O wiele. Tym niemniej, ul. Gałczyńskiego:

poniedziałek, 2 kwietnia 2007

Tramwajem, autobusem, metrem.

W grudniu zeszłego roku rozdano nagrody w konkursie Galerii Plakatu AMS "Zostaw samochód, daj odetchnąć miastu". Zwycięskie plakaty pojawiły się na mieście w City Lightach. O wszsytkim, przyznam się, nie miałam pojęcia, dopóki nie spotkałam na ul. Foksal jednej z wyróżnionych prac:

Wróciwszy do domu, zaczęłam grzebać w googlach i w końcu się dogrzebałam. Interesujące są komentarze pod artykułem - jeśli im wierzyć, to okazuje się niestety, że półświatek sztuki skupiony wokół ASP również nie jest pozbawiony układów i układzików. Życie.

Intrygujące jest więc porównanie pracy, która zajęła miejsce pierwsze (Rayski), oraz pracy, którą (nie tylko ja) uważam za niewątpliwie najlepszą (Jońca):

(Łukasz Rayski vs. Paweł Jońca)


Pozostawiając jednak wyniki na boku, sama tematyka konkursu, oraz fakt, że prace zachęcające do korzystania z komunikacji miejskiej mają szansę dotrzeć do całej społeczności stolicy, jest bardzo pokrzepiający. No i środek przekazu jest całkiem sensowny - pamiętam niedawne reklamy systemu park&ride... w tramwajach.